24. Warszawski Festiwal Filmowy - Dzień 2

Filmweb /
https://www.filmweb.pl/news/24.+Warszawski+Festiwal+Filmowy+-+Dzie%C5%84+2-46609
Sobota była drugim dniem 24. Warszawskiego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego. Od 9.00 rano do późnych godzin wieczornych spragnieni filmów kinomani mogą oglądać obrazy ze wszystkich zakątków Ziemi. Jak co dzień prezentujemy relację z imprezy. Linki do wszystkich omówień obrazów konkursowych, jak i do najważniejszych informacji znajdziecie na filmwebowej stronie festiwalu.

Chick with dick

"Niezwykła historia o królowej Raqueli" od razu przywodzi na myśl inny film festiwalu – "Kennedy się żeni". W obu przypadkach mamy do czynienia z obrazem z pogranicza fabuły i fikcji. O ile jednak film z Serbii starał się zachować strukturę obrazu fabularnego, o tyle Olaf de Fleur Johannesson postanowił pozostać przy dokumencie.

"Królowa Raquela" jest więc niczym więcej jak fikcyjnym dokumentem o życiu pewnej transseksualnej prostytutki. Ponieważ gra ją rzeczywista transseksualna prostytutka, granica między tym co prawdziwe, a tym co wymyślone jest bardzo płynna. Islandzka produkcja to opowieść sentymentalna okraszona jednak sporą dawką chłodnego, nordyckiego poczucia humoru. Jest to też ciekawe spojrzenie na porno-biznes. Właściciel strony internetowej jest niczym magiczna matka chrzestna, która spełnia sen kopciuszka.

Niezwykła mieszanka kultur i form sprawia, że film ogląda się z przyjemnością. Choć zapewne znajdą się osoby, którym doskwierać będzie naiwność scenariusza i baśniowy wydźwięk całości. (mp)

Barwne widoki belgijskiej prowincji

"Eldorado" to belgijski kandydat do Oscara. Jeśli rzeczywiście jest to najlepsze, co Belgowie zrealizowali w ciągu ostatniego roku, to nie wróżę im zbyt wielkiego sukcesu w tegorocznym wyścigu po nagrody Amerykańskiej Akademii. Film Bouliego Lannersa to sympatyczna, nieco ekscentryczna komedyjka, która może przypaść do gustu szerszej widowni. Ma prosty schemat kina drogi, który ubarwiają oryginalne postaci i sytuacje. Jednak efekt zadowolenia jest krótkotrwały, a obraz szybko wyparowuje z pamięci.

Lanners stara się łączyć skrajne sytuacje, by na ich zetknięciu wywołać komediowe sprzężenie zwrotne. Zazwyczaj się to udaje. Dzięki temu można się pośmiać i zabawić. Pod przykrywką humoru kryje się jednak druga, bardziej gorzka warstwa. Twórcy odrzucają hollywoodzki schemat zarówno jeśli chodzi o komedie jak i kino drogi. Bohaterowie zataczają koło, dochodząc do punktu wyjścia. Cel nie daje spełnienia. Brakuje również w "Eldorado" szczęśliwego zakończenia. Lanners okazuje się optymistycznym pesymistą. Podczas filmu zarzuca widzów pozytywnymi obrazami pomagających sobie ludzi, by na koniec uraczyć nas pigułką prawdy – dobre uczynki nie przynoszą owoców. (mp)

Kusicielka

"Piękność" udowadnia, że to muzułmanie mają rację, a tradycyjny strój arabskiej kobiety nie jest symbolem opresji, lecz najważniejszą linią ochrony kobiet przed męskimi żądzami. Film powinny obejrzeć wszystkie kobiety, którym wydaje się, że mogą bezkarnie paradować w prowokujących strojach i makijażach. Owszem, drogie panie, macie do tego pełne prawo. Macie też rację twierdząc, że winni są mężczyźni, jeśli przekraczają granicę. Czy jednak świadomość, że racja i prawo są po waszej stronie wystarczy, by ukoić ból, kiedy już zostaniecie zgwałcone?

Juhn Jaihong nie wierzy w męsku ród. "Piękność" pokazuje jak niewiele trzeba, by z mężczyzny uczynić bezmyślne zwierzę podporządkowujące się własnej chuci. Ponieważ u zdrowego, heteroseksualnego samca chuć wywołują samice, to na nich spoczywa ciężar chronienia się przed zakusami. Kiedy tytułowa Piękność zostaje zgwałcona spróbuje różnymi sposobami zeszpecić się, by przestać być obiektem pożądania męskiej populacji. Niestety jej pomysły są mało skuteczne, co powoduje tylko narastający lęk i obsesję.

Choć "Piękność" nominalnie jest obrazem Jaihonga, to w rzeczywistości pomysłodawcą film, a także jego producentem jest Kim Ki-Duk. I niestety jest to wyraźnie wyczuwalne. Mamy tu typowe dla twórcy "Łuku" obsesje związane z przemocą, zbrodnią, śmiercią i seksem. Po wspomnianym "Łuku" myślałem, że Kim Ki-Duk nie jest mnie już w stanie niczym zaskoczyć. Myliłem się. W "Piękności" jesteśmy świadkami nowego poziomu absurdu, który zupełnie niezamierzenie uczynił z filmu całkiem zabawną komedię.

Niestety niedociągnięcia techniczne sprawiają, że trudno jest oceniać film Jaihonga. Ciężko jest się skupić na fabule, kiedy co chwilę na ekranie pojawia się mikrofon, albo przemyka cień kamery. Wybija to widza z oglądanej opowieści uświadamiając, że wszystko to jest tylko fikcją. (mp)

Zabijając ludzkość

Nie ma chyba nic gorszego, niż urodzić się w kulturze, której najwyższym prawem jest zemsta. Życie jest tam z góry skazane na cierpienie i to niezależnie od winy i niewinności. Debiut Duńczyka palestyńskiego pochodzenia "Odejdź w pokoju, Jamil" pokazuje dobitnie, do czego prowadzi prawo odwetu.

W zasadzie film nie mówi nic nowego. Tytułowy bohater zabija osobę, która odpowiada za śmierć jego matki. Brat zamordowanego zapowiada zemstę. W strzelaninie ginie bliski przyjaciel Jamila. Rodzina domaga się zemsty. Jamil ma dość, chce wyrwać się z tłamszącego go łańcucha przemocy. Jednak w arabskiej kulturze nie jest to proste.

Omar Shargawi bacznie przyglądał się temu, jak teraz kręci się film. Widać to w zdjęciach, montażu, ścieżce dźwiękowej. Dzięki temu obraz jest zarazem intymnym dramatem psychologicznym jak i atrakcyjnym obrazem z pogranicza kina gangsterskiego. To historia tragicznych zmagań jednostki z własnym przeznaczeniem, ale i komentarz do religijnego fanatyzmu.

Film przewidywalny, z całą pewnością nie z tej samej półki co "W cieniu słońca", niemniej jednak warty obejrzenia. (mp)

Dławiąc się życiem

Życiem nadzwyczaj łatwo jest się zadławić, co wywołuje natychmiastowy odruch wymiotny. Nic dziwnego, że z chęcią ucieka się od niego, rzucając się w wir konsumpcji, gdzie seks, jest takim samym towarem jak każdy inny. Jego wyjątkowość polega na tym, że daje krótkotrwałą ułudę spełnienia i błogiej nicości. W takim uprzedmiotowionym świecie, ażeby uzyskać odrobinę ciepła, trzeba dławić się po knajpach, oszukując przypadkowe osoby. Jedyna osoba, która z definicji nas kocha, nie dość, że powoli umiera, to jeszcze w wyniku demencji nie jest w stanie przypomnieć sobie imienia swojego syna, a tym bardziej wyjawić, kto był jego prawdziwym ojcem. Tak właśnie wygląda świat Victora Manciniego, uzależnionego od seksu naciągacza, którego praca polega na całkowicie bezsensownym paradowaniu w strojach kolonialnych, po całkowicie wyprutej z głębszych uczuć planecie.

Czarny humor, bluźnierstwo, prowokacja i anarchiczne szyderstwo przenikają film Clarka Gregga. Nie jest to jednak tak niegrzeczne i obrazoburcze dzieło, jak mogłoby się na pozór wydawać. Wszystko co niepokojące i nihilistyczne zostaje zamknięte w ramach poczciwej historii o miłości, która przywraca ład i porządek. Miłość w świecie, którym każdy dławi się natychmiastową konsumpcją seksu i ułudą nirwany jaką daję orgazm, jest cudem. Cuda jak wiadomo się zdarzają i aby odczuć ich zbawcza moc lub je sprawiać, nie trzeba być koniecznie półklonem Jezusa. .

Oglądając "Udław się" przychodzi na myśl ekranizacji skandalizujących "Cząstek elementarnych" Houellebecqa. Subwersywne ostrze powieści Palahniuka zostaje tu, podobnie jak w filmie Röhlera, mocno przytępione. I choć film wydaje się niegrzeczny, to w gruncie rzeczy jest nadzwyczaj uroczy. Duża w tym zasługa głównego bohatera (świetny Sam Rockwell), który choć jest totalnie przegrany i żałosny, natychmiast budzi naszą sympatię. Cokolwiek by robił i jak nisko się nie staczała, kibicuje się mu nawet kiedy wraz z przyjacielem układa bezsensowną budowlę z kamieni. W końcu większość rzeczy w życiu w gruncie rzeczy pozbawiona jest większego sensu.

"Udław się" nie jest filmową petardą tej klasy co  "Podziemny krąg" (także adaptacja Palahniuka). Brak mu rozmachu, wizji i konsekwencji. Nie zmienia to jednak faktu, że ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. I jest to zarówno zasługa aktorów (Rockwell, Huston, Macdonald, Henke), świetnych dialogów, jak i umiejętnego balansowanie między czarną komedią, a melodramatem. Inaczej mówiąc przyjemna i inteligentna i momentami mocno niegrzeczna odmiana, od hollywoodzkiego lukru serwowanego nam przez cynicznych cukierników z fabryki snów. (km)

Kraina lodu

Bohater "Króla ping ponga" ma kilkanaście lat, waży chyba ze 200 kilo i żyje w miejscu, gdzie ciągle pada śnieg. Już z tego powodu staje się przykładem postaci, która budzi w widzu wyłącznie litość. Nie współczucie czy sympatię - Rille jest odpychający, antypatyczny, a w dodatku dławi się rojeniami na temat rzeczywistości.

Sala do ping ponga w okolicznym ośrodku to jedyne miejsce, gdzie może być górą. Przeważnie jego tłusty tyłek dostaje od życia raz za razem - koledzy lubią się nad nim znęcać, ojciec to alkoholik, a matka (obleśna grubaska, której "urokami" kamera zdaje się napawać) miała romans z łysym nieudacznikiem, czego owocem był prawdopodobnie młodszy brat Rillego. W smutnym teatrze egzystencji za chór służy pół tuzina kotów hodowanych przez pokręconą familię.

Skandynawowie, jak mało kto, potrafią oddać koszmar, z którego nie da się wybudzić. Przy czym umieją być również zaskakująco dowcipni, choć humor "Króla ping ponga" należałoby określić jako smoliście czarny. Debiutant Jens Jonsson przez większość czasu  zdaje się wiedzieć, dokąd prowadzi swoją historię. Pod koniec obraz rozłazi się, by na ostatecznie zostać przysypanym przez zwały śniegu. Drobinki happy endu wyglądają tu jak krople krwi na tle zimnego, białego krajobrazu. (łm)

Co nas zasmuca

"Happy Go Lucky", nowy film Mike'a Leigh, jest tak uroczy, dowcipny, zabawny i sympatyczny, że niewiele brakowałoby do puszczenia pawia. No dobrze, mamy przecież do czynienia z obrazem reżysera "Very Drake" oraz "Życie jest słodkie" - Leigh potrafi w jednej scenie przejść od chaplinowskiej burleski do duszącego dramatu. Śmiech zamiera wam w gardle, choć jeszcze o tym nie wiecie.

Główna bohaterka, sympatyczna nauczycielka Poppy, bawi się swoim życiem do tego stopnia, że nie zauważa jak życiorysy innych ludzi również stają zabawką w jej zręcznych dłoniach. "Nie można uszczęśliwiać wszystkich na siłę" - słyszy Poppy krótko po tym, gdy udręczony instruktor jazdy wyznał jej uczucie. Jak to zostało zagrane! Leigh, orędownik metody Stanisławskiego, osiąga na ekranie rzadki efekt. U tego reżysera nie ma fałszów i psychologicznych przekłamań. Są wielkie role (Eddie Marsan) i kawał dobrego kina. (łm)

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones