Już w poniedziałek rusza 33. Festiwal Filmów Fabularnych w Gdyni. Faworytów nie brakuje, satysfakcjonujący jest odsetek udanych filmów. Jednak czy sam repertuar pomoże festiwalowi przeżyć artyleryjski ostrzał ze strony prasy i widzów?
Jedno jest pewne: atmosfera wokół Gdyni dawno nie była tak gorąca. Po tym, jak
Łukasz Barczyk nie zgłosił na festiwal swojego
"Nieruchomego poruszyciela", zareagowały media, podniósł się również puls organizacyjnego ciała.
Barczykowi (
"W istniejącej formie Gdynia jest niepotrzebnym przeżytkiem") odpowiedział dyrektor artystyczny imprezy,
Mirosław Bork (
"Ja nie próbuję promować swojego filmu kosztem filmów kolegów"). Słowa reżysera były odważne, ale sam gest – nie insynuuję, iż w sposób zamierzony – autopromocyjny. Siłą rzeczy reszta polskiej produkcji w mgnieniu oka została ustawiona na kontrze do filmu, o którym pisze się:
"odważny, bezkompromisowy, oryginalny". Ta sztuczna opozycja rzuciła cień na festiwal. Czy pasują i kiedykolwiek pasowały do niego przymiotniki opisujące film
Barczyka?
Z Gdynią rywalizują w Polsce imprezy, które zyskały uznanie za sprawą międzynarodowego charakteru i lepiej radzą sobie z promocją polskiego kina za granicą, jak Warszawski Festiwal Filmowy czy Camerimage. Ale też funkcja reformowanego małymi kroczkami, do niedawna wyłącznie kronikarskiego, podsumowującego roczną produkcję festiwalu jest inna. Chodzi o przesianie rodzimych filmów, przynajmniej na poziomie konkursu, do którego w tym roku zostało wybranych szesnaście tytułów. Rozproszenie ich na kilka cykli i wyraźne zaakcentowanie różnicy w artystycznym poziomie konkursu głównego i sekcji pozakonkursowych powinno wyleczyć krytyków z tendencji do patrzenia na polskie kino jak na monolit. W tym połączeniu funkcji kronikarskiej z selektywną tkwi dziś największa zaleta Gdyni. Panoramę kinematografii można zbudować tylko w oparciu o fragmentaryczne oceny. Z kolei żeby ocenić jakąś sytuację i zaproponować dla niej alternatywę, trzeba oceniać i proponować z dystansu.
Pauline Kael, która w swoim słynnym eseju "Dlaczego filmy są tak złe, czyli liczby" trafnie zdiagnozowała przyczyny upadku kina hollywoodzkiego, definiowała zjawisko, które dopiero się rodziło. Poruszała się jednak w obrębie systemu niezmiennego od lat, który jest właściwie kolebką myślenia o filmie – z podziałem na kino gatunków i wszelkie formy alternatywne. Lecz dystans, którego w amerykańskich badaniach nie potrzeba, u nas okazuje się konieczny. Weźmy taki "moralny niepokój". Pojęcie to definiuje całą formację, nie wyklucza jej wewnętrznego zindywidualizowania, a pojawiło się, gdy wczesne filmy
Zanussiego i
Kieślowskiego były już symbolem mijającej dekady. Takie klasyfikacje ułatwiają dostrzeganie pewnych następstw tematycznych, formalnych i światopoglądowych objawiających się w sztuce filmowej. Wciąż nie jesteśmy rozliczeni z kinem poprzełomowym, a to przecież z niego narodziło się nasze kino nowego tysiąclecia. Żeby dyskutować o nadziejach i przyszłości, musimy znać panoramę. Tą zaś można poznać najszybciej, skupiając się na filmach wyselekcjonowanych w najważniejszym (wciąż) festiwalu w kraju.
Co na pewno udało się w Gdyni na przestrzeni ostatnich lat, to otwarcie imprezy na młodych reżyserów. Seniorów reprezentują w tym roku jedynie
Jerzy Skolimowski z
"Czterema nocami z Anną" i
Krzysztof Zanussi ze swoim
"Sercem na dłoni". W konkursie zobaczymy wreszcie filmy nagrodzone na europejskich festiwalach,
"33 sceny z życia" Małgorzaty Szumowskiej uhonorowane Grand Prix w Locarno i
"Braci Karamazow" Petra Zelenki, polsko-czeską koprodukcję docenioną w Karlowych Warach. Największe kontrowersje wzbudzają pokazy konkursowe
"Lejdis" i
"Rancza Wilkowyje". Epizod kinowy te produkcje mają już dawno za sobą, a oprócz Złotych Lwów filmy walczą również o bonusowe 80-100 tys. widzów w kinach. Z przeprowadzonej we wrześniowym numerze "Filmu" ekspertyzy wynika, że Gdynia komercyjnego sukcesu nie zapewnia (najbardziej kasowy z ostatnich dziesięciu laureatów, "Dzień świra", zgromadził w kinach 420 tys. widzów, podczas gdy na film najmniej dochodowy z listy dziesięciu topowych hitów ostatniej dekady,
"Kilerów 2-óch", przyszło 1 mln 200 tys. widzów). Przy tej okazji rysuje się wyraźny podział na kulejące komercyjnie filmy z Gdyni i obrazy rozrywkowe dla masowego widza. Odkrycie, że ten system w nieporadnej formie funkcjonuje także w Polsce, to dziś największa zasługa festiwalu. Abstrahując od problemów organizacyjnych, które muszą być (i, Bogu dzięki, już są) szeroko komentowane, Gdynia pokazuje, że nie jest tak do końca źle z polskim kinem. Śmierć kliniczna – owszem. Mogiła – niekoniecznie.
Zobacz także:
-
Pełny program festiwalu -
Listę filmów konkursowych oraz jury