Najlepsze filmy dekady, cz. IV. Top 10 Jakuba Popieleckiego

Filmweb autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Najlepsze+filmy+dekady%2C+cz.+IV.+Top+10+Jakuba+Popieleckiego-141902
Najlepsze filmy dekady, cz. IV. Top 10 Jakuba Popieleckiego
źródło: Materiały prasowe

Dla niektórych dekada w kinie zakończyła się przed rokiem. Szanujemy ich zdanie oraz rankingi najlepszych filmów. Dla nas – przywiązanych do nieco bardziej tradycyjnych metod pomiaru – dekada zakończyła się cztery miesiące temu. Mogliście już posłuchać redakcyjnego podcastu (znajdziecie go poniżej), w którym naszkicowaliśmy najważniejsze wątki, oraz przeczytać wybór ulubionych filmów dekady redaktora naczelnego Filmwebu, Michała Walkiewicza (znajdziecie go TUTAJ). Podsumowaliśmy też, co działo się przez te dziesięć lat z gatunkiem horroru (TUTAJ). Tym razem swoje ulubione filmy wybiera Jakub Popielecki.


 


JAKUB POPIELECKI: TOP 10 FILMÓW DEKADY


Z listami jest tak, że każdy ma własną, albo nawet – zależnie od dnia, humoru i pogody – kilka własnych. Wybór dziesięciu filmów dekady siłą rzeczy jest więc wyborem niesprawiedliwym, i to często niesprawiedliwym nawet wobec własnego gustu. Tytułem wstępu napomknę więc jedynie, że na mojej liście rezerwowych czeka jeszcze trzy razy tyle filmów. I że dokonując wyboru, kierowałem się niekoniecznie tym, co "wypada", tym, co "obiektywne", czy tym, co podpowiadają mi własne oceny na Filmwebie. Postawiłem po prostu na tytuły, które do dziś mają u mnie w głowie swoje prywatne szufladki. Nic mi bowiem po arcydziełach, które obejrzałem X lat temu, oceniłem bardzo wysoko i momentalnie o nich zapomniałem. Poza tym nie od tego są prywatne topy. Wśród filmów, które walczyły o miejsce na liście były jeszcze m.in. "Mad Max: Na drodze gniewu", "Aquarius", "Grawitacja", "Jackie", "John Wick 2", "Małe kobietki", "Melancholia", "Moonlight" i pewnie ze dwadzieścia kolejnych. Mówi się trudno. Przed Wami dziesięć filmów ostatniej dekady, które naprawdę lubię.

Zanim przejdziemy do miejsc okupowanych przez mroczne i zimne filmy, proponuję odrobinę ciepełka. Są oczywiście tacy, którzy nie widzą różnicy między ciepełkiem Hirokazu Koreedy a ciepłymi kluchami opery mydlanej. Różnica jednak jest, a "Nasza młodsza siostra" najciekawiej – i chyba najsubtelniej – ją wydobywa. W historii mieszkających razem czterech sióstr aż roi się od potencjalnych fabularnych zapalników, jakim nie oparłaby się żadna telenowela. Japoński reżyser jednak konsekwentnie je ignoruje, odrzucając pokusę sensacji. To znamienne, że najbardziej ekstremalne i eksperymentalne rodzinne układy pozostają dla niego – po prostu – rodziną. Koreeda obserwuje codzienność niczym cierpliwie medytujący mnich, czujny na kolejne poruszenia rzeczywistości, ale niedający się im porwać. Nie chodzi tu o patrzenie przez różowe okulary, tylko o dostrzeżenie, że dramaty są zarazem naturalnym i niekoniecznie najważniejszym nurtem w strumieniu codzienności. Nie chodzi o to, żeby godzić się na cierpienie, ale żeby nie produkować go niepotrzebnie samemu. Zwłaszcza kiedy można akurat coś zjeść albo, nie wiem, zacząć pędzić wino śliwkowe (nie żebym sam to robił). Innymi słowy: coś tam, coś tam, haiku, Ozu, polecam.


9

The Raid 2: Infiltracja

Serbuan maut 2: Berandal
2h 28m
Michał Walkiewicz w swoim topie dekady narzekał na odwieczny dylemat: jedynka czy dwójka? Dla mnie – choć doceniam efektowną prostotę pierwszej części – to jednak żaden dylemat. "The Raid" jest jak dynamiczna rockowa piosenka, "The Raid 2: Infiltracja" to już istna symfonia. Gareth Evans pięknie balansuje między widzialnością obcowania stopy z twarzą a koronkową filmową architekturą. Spektakularne bijatyki są tu zatem klockami w większej układance. Mamy więc pulsujący rytm dynamicznego montażu splatającego płaszczyzny czasowe, przestrzenie i rekwizyty: od kija baseballowego w pustostanie do młotków w wagonie metra. Mamy pościg, w którym ciosami wymieniają się nie ludzie, ale samochody. Mamy wreszcie kopniaki dociążane przez edypalne napięcia oraz dramatyczne symetrie (los granego przez Yayana Ruhiana Prakoso to przecież ponura przestroga dla głównego bohatera, Ramy). Jasne, jasne: "The Raid 2: Infiltracja" to żaden "Ojciec chrzestny". Ale też w "Ojcu chrzestnym" nikt się tak pięknie nie bije. A jako wisienka na torcie: moje ulubione cięcie montażowe dekady, gdy kamera kontynuuje kolisty ruch kija baseballowego niefortunnie zatrzymanego na twarzy swojego właściciela. Kto bejzbolem wojuje, od bejzbola ginie. /rankingElement]

8

Jauja

1h 48m

Argentyna

Brazylia

Dania

Francja

Holandia

Meksyk

Niemcy

USA

W ostatniej dekadzie Lisandro Alonso nakręcił tylko jeden pełny metraż, zarówno klasycznie Alonsowy, jak i drastycznie różny od rewelacyjnych "La Libertad" (2001) czy "Los Muertos" (2004). Ilością ujęć, cięć montażowych i dialogów "Jauja" mogłaby przecież obdarzyć wszystkie cztery poprzednie produkcje argentyńskiego reżysera. Zaś Viggo Mortensen w roli głównej drastycznie kontrastuje z grywającymi dotychczas u Alonsa Bressonowskimi naturszczykami. Oczywiście, im bardziej grany przez gwiazdę "Władcy Pierścieni" duński oficer zagłębia się w patagońską dzicz, tym bardziej Alonso przypomina tu Alonso. W swoich pierwszych filmach twórca wprowadzał jednak widza w trans długimi snującymi się horyzontalnie ujęciami, panoramującymi z lewa na prawo tropem jakiegoś płynącego łódką faceta. Tym razem reżyser osiąga "tripowy" efekt, inscenizując wgłąb, grając przestrzenią pozakadrową, łamiąc regułę 180 stopni i na dodatek ujmując wszystko w cudzysłów "niemego" formatu 4:3. Realistyczny "minimal" historii o facecie snującym się wśród dzikiej przyrody delikatnie roztapia się tu w surrealistyczny "maksymal", gdzie czas i przestrzeń ulegają zagięciu, a Joseph Conrad zbija piątkę z Alejandro Jodorowskym. Na mojej liście nie mogło zabraknąć jakiegoś hardkora, a tu mamy kino, które śmiało przekracza granicę nudy i pokazuje, że jest coś po drugiej stronie. Jak nowe horyzonty, to na całego.


7

Tylko kochankowie przeżyją

Only Lovers Left Alive
2h 2m

Francja

Grecja

Niemcy

USA

Wielka Brytania

Cypr

Uważam, że Jarmuschowski humor z kamienną twarzą – po angielsku "deadpan" – idealnie przegryza się z motywem żywych-martwych wampirów. Krwiopijcze dzieci nocy nie są może pierwszym skojarzeniem na hasło "Jim Jarmusch". Ale przecież twórca (nomen omen) "Truposza" zawsze chętnie flirtował z różnej maści mitycznymi postaciami, czy to Williamem Blakiem czy – dajmy na to – Elvisem. Wampir okazuje się zaś idealną metaforą Jarmuschowskiej pozy. Pozy, którą pięknie wciela tu para uzupełniających się niczym yin i yang kochanków: zblazowany, dandysowski Adam oraz entuzjastyczna, witalna Eve. Kreując ich postacie i podążając tropem ich pasji (które są też jego pasjami) reżyser trafia tu w uroczy balans między gatunkiem a arthouse'em, między popkulturowym śmietnikiem a pop-kulturalnym antykwariatem. To nie tylko autoportret autora jako odklejonego od współczesności konesera sztuki. To też zwierciadło dla tych widzów, którzy czują z nim powinowactwo. Hipnotyczne gitary w głośnikach, "Infinite Jest" na półce, film Jarmuscha na ekranie – lecę po plastikowe kły i zapisuję się do klubu.


Wychodzi na to, że "Dziewczyna z tatuażem" to mój ulubiony "blockbuster" ostatnich dziesięciu lat. David Fincher nakręcił w tej dekadzie trzy filmy i bardzo cenię je wszystkie, ale... najbardziej lubię ten. Jasne, to "tylko remake". Zgodzę się nawet, że Lisbeth Salander jest tu może ciut za bardzo stylowa, zupełnie jakby wyskoczyła z jakiegoś Fincherowego teledysku. Ale i tak uważam, że Rooney Mara dała nam najciekawszą interpretację tej postaci, pokazując i fasadę, i kryjącą się za nią osobę, równoważąc to, co nastroszone, z tym, co delikatne. Daniel Craig jako Mikael Blomkvist jest z kolei uroczo "mięciutki", zupełnie nie w stylu agenta 007. Sam Fincher z kolei świetnie zarządza kinowym interfejsem – choćby wtedy, gdy inscenizuje moment detektywistycznego olśnienia bez słów, wykorzystując pokaz slajdów na ekranie laptopa. Do tego sprytnie gra z gatunkowymi przyzwyczajeniami, a to rozpoczynając film niby-bondowską czołówką, a to rozwiązując intrygę w 3/4 czasu ekranowego, by snuć opowieść dalej i domknąć faktyczne sedno historii, czyli relację między dwójką bohaterów. Trent Reznor i Atticus Ross ilustrują zaś wszystko muzyką tak sugestywną, że bliżej jej do scenografii: dźwięki pianina są tu jak sopelki lodu a syntezatory wyją niczym szwedzki wicher. Najlepsze podsumowanie mojego zachwytu dała jednak Karen O w otwierającym film coverze "Immigrant Song" Led Zeppelin: "Ah, aah, aaah!".


5

Czarownica: Bajka ludowa z Nowej Anglii

The VVitch: A New-England Folktale
1h 30m

Brazylia

Kanada

USA

Wielka Brytania

Ta dekada horrorem stała, z pochodu stylowych "Lamentów", "Mięs" czy innych "Coś za mną chodzi" (wszystkie bardzo lubię) wybieram jednak oszczędną "Czarownicę". Skrupulatna rekonstrukcja i inscenizacyjna powściągliwość okazują się bowiem równie skutecznymi nośnikami grozy co niejeden formalny zawijas. Opowiedziana w realistycznym tonie historia rodziny XVII-wiecznych Purytan uderza przede wszystkim obrazem przerażająco surowej egzystencji. No i dowodzi, że straszniejsi niż czyhające w głębi lasu oblubienice Szatana bywają sami ludzie. Kiedy walczysz z bezlitosną przyrodą, by przeżyć kolejny dzień, kiedy żyjesz w odosobnieniu na skraju upiornego lasu, nic dziwnego, że wyobraźnia podsuwa ci kolejne fantastyczne obrazy. Co gorsza, jedyna droga ratunku –  ucieczka do Boga – okazuje się pułapką. Rozmodleni członkowie rodziny nieustannie oskarżający się nawzajem o grzech w zasadzie sami zapraszają tu diabła do domu. Podoba mi się zwłaszcza sposób, w jaki Robert Eggers przewartościowuje moralną wykładnię gatunku, pokazując, że zło może nieść paradoksalne pocieszenie. Przewrotność "Czarownicy" polega przecież na tym, że pakt z Szatanem nie ma posmaku porażki. Wręcz przeciwnie: przypomina raczej emancypację. Feminizm – dla niektórych to jest dopiero straszne.


4
Zauważam prawidłowość na mojej liście: to drugi film, w którym ktoś bije kogoś po głowie młotkiem. Tym razem bije zarówno stojący przed kamerą Joaquin Phoenix, jak i stojąca za kamerą Lynne Ramsay. "Nigdy cię tu nie było" to taka arthouse'owa wersja "Uprowadzonej", w której reżyserka kruszy kinowe konwencje z równą mocą, co bohater kruszy czaszki. Jej film jest przede wszystkim ćwiczeniem w odejmowaniu. Ramsay zachowuje przecież gatunkową formułę, ale odbiera nam gatunkowe katharsis. Sceny akcji są tu rwane i "dziurawe". Pulsujące na ścieżce dźwiękowej rytmy electro zaczynają niespodziewanie kuleć i gryźć się z orkiestrową awangardą. A zwalisty twardziel skrywa pod pięknie zagranymi przez Phoeniksa zwałami kruchą duszyczkę i nie jest przy tym stereotypowo sympatyczny, tylko niestereotypowo dysfunkcyjny. Żeby jednak nie było: Ramsay nie celuje w jakiś tam realizm. "Nigdy cię tu nie było" to czysty kinowy ekspresjonizm, spektakl szarpanych obrazów dających do zrozumienia, że przemoc nie kończy się, gdy padnie ostatni przeciwnik, wręcz przeciwnie: zostaje pod powiekami na długo. Tak jak i ten film.


"Anihilacja" ze swoim pastelowo-prześwietlonym, deszczowo-tropikalnym klimatem ma w sobie coś ze snu. Aleksowi Garlandowi udało się uchwycić wrażenie tak migotliwe, że niemal nienazywalne słowami. Fakt tym ciekawszy, że sam autor jest człowiekiem liter: pisarzem i scenarzystą. Na dodatek "Anihilacja" to ekranizacja książki Jeffa VanderMeera (zresztą niezbyt wierna). Wszystko się jednak zgadza, bo twórcze paradoksy są sednem tego filmu: syntetycznego i organicznego, filozoficznego i terapeutycznego, kosmicznego i przyziemnego zarazem. Naczelnym tematem "Anihilacji" jest strach przed destrukcyjną siłą zmiany: strach, który paradoksalnie zapędza nas w kolejne autodestrukcyjne pętle. Konfrontacja z Obcym okazuje się więc – oczywiście – konfrontacją z sobą samym. Czysta ekranowa synestezja: bliskie spotkanie trzeciego stopnia przypomina taniec współczesny, flora i fauna ewoluują w surrealistyczne formy, łańcuchy DNA rysują esy-floresy, wielkie pytania kiełkują niczym pączki, a umysł – tyleż bohaterki, co widza – skręca się w precelek. Dodam tylko, że syntezatorowy odgłos towarzyszący zmaganiom Natalie Portman z tajemniczą istotą to mój ulubiony dźwięk dekady.


2
Paul Thomas Anderson, najbardziej "modernistyczny" (albo, jak kto woli, "pretensjonalny") z amerykańskiej czołówki Coen/Tarantino/Fincher/Anderson, nakręcił film, w którym wdzięcznie pruje fakturę modernistycznego mitu artysty-geniusza. A przy okazji – o ironio – uszył kolejne arcydzieło. Choć z wierzchu dość niepozorna, "Nić widmo" to prawdziwie koronkowa robota: tu nitka rodem z Hitchcocka, tam z baśni o Sinobrodym, jeszcze gdzieś – z literatury gotyckiej czy Freuda. Całość można też czytać jako perwersyjny wariant komedii romantycznej. Do tego Anderson sfilmował wszystko w atmosferycznych kadrach rodem z opowieści o duchach i zilustrował bajkową muzyką Jonny'ego Greenwooda, rozpisaną na perliste nitki pianina oraz kłujące igiełki smyczków. I choć akcja rozgrywa się na malutkiej przestrzeni między trojgiem bohaterów, to film ogląda się niczym – kolejną po "Aż poleje się krew" – Andersonowską epopeję. Bardzo jednak przewrotną, bo aktorski geniusz Daniela Day-Lewisa zostaje uroczo utemperowany przez Vicky Krieps i Lesley Manville, a siłę atomowej eksplozji ma, ot, zwykłe chrupnięcie bułki.


Mój wydumany klucz interpretacyjny do tego filmu jest prosty: oto "2001: Odyseja kosmiczna", tyle że opowiedziana wstecz. W jednej z pierwszych scen "Pod skórą" Jonathan Glazer cytuje jedną z ostatnich scen z filmu Kubricka, ale zamiast hełmu pędzącego poza granice poznania kosmonauty pokazuje wizjer kasku motocyklisty. I brzmi to jak manifest: zamiast w przestrzeń kosmiczną, gdzie statki tańczą sobie walca, "Pod skórą" zabiera nas przecież na jakieś szkockie zadupie. U Kubricka człowiek ewoluował w kosmiczny byt, u Glazera kosmitka próbuje odkryć w sobie człowieka. Scarlett Johansson wciela się więc w pozaziemską femme fatale, która wodzi na manowce kolejnych mężczyzn, ale z czasem zaczyna kwestionować motywy swojego postępowania. Punkt widzenia Obcej pozwala wydobyć absurdy ludzkich zwyczajów godowych czy społecznych hierarchii, ale i – koniec końców – piękno naszych gestów empatii. Jest tu horror, science-fiction, satyra i krytyczne spojrzenie. Jest ścieżka dźwiękowa (Mica Levi!), która wdzięcznie wierci w głowie dziurę. Jest Johansson, która daje jedną z najsubtelniejszych – a przy tym najbardziej ekscentrycznych – ról w karierze. Tytuł nie kłamie, bo pod pod nieprzystępną, surową fasadą Glazer przemyca pokłady znaczeń i doznań. Jakby co, powinno wystarczyć na kolejne dziesięć lat oglądania.


Czy coś z dziesiątki Jakuba Popieleckiego znalazłoby się w Waszych prywatnych topach? Piszcie w komentarzach, jakie są Wasze ulubione filmy dekady.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones