Najlepsze filmy z cyklu "Gwiezdne wojny". Top 11 filmów, które warto obejrzeć

Filmweb autor: /
https://www.filmweb.pl/news/Najlepsze+filmy+z+cyklu+%22Gwiezdne+wojny%22.+Top+11+film%C3%B3w%2C+kt%C3%B3re+warto+obejrze%C4%87-145154
Najlepsze filmy z cyklu "Gwiezdne wojny". Top 11 filmów, które warto obejrzeć
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce... Dobra, nie ma się co czarować, to nie było łatwe, lekkie i przyjemne zadanie. Trzy zupełnie różne pokolenia fanów ostrzą widły, galaktyczny konflikt trwa, a "Gwiezdne wojny" pozostają katalizatorem niezdrowych, internetowych przepychanek. W normalnych okolicznościach poprosiłbym Was o wyrozumiałość i solidarność w miłości do kina. Ale przecież wszyscy wiemy, że kiedy przychodzi do "Gwiezdnych wojen", okoliczności nigdy nie są normalne.
 

Oceniamy wszystkie filmy z serii "Gwiezdne wojny"


Szeregując kolejne produkcje, skupiłem się wyłącznie na kanonicznych, pełnometrażowych i fabularnych filmach (więc zarówno "Holiday Special", jak i przyzwoite "Wojny klonów" musimy zostawić w rezerwie). Nie ograniczałem się jednak do formatu 3x3 i uwzględniłem dwa disnejowskie spin-offy. Last but not least, wziąłem również pod uwagę ludzką skłonność do rozwoju psycho-duchowego – w myśl zasady, że tylko krowa zdania nie zmienia, sporo tu zdzierania woalu nostalgii oraz zwracania sprawiedliwości. Niech moc będzie z Wami, odliczamy!
 
Pamiętam rozczarowanie "Atakiem klonów" niemal tak dobrze, jak pierwszą wizytę u dentysty – po herezji, którą okazało się "Mroczne widmo", niby człowiek wiedział, a jednak się łudził. Inna sprawa, że człowiek był wówczas dzieckiem, więc zapewne całe życie polegało na żywieniu nadziei. Cały wątek detektywistyczny i oddanie sterów Obi-Wanowi to strzał w dziesiątkę, podobnie zresztą jak motyw separatystów pod wodzą niezawodnego Christophera Lee i w zasadzie wszystko, co dotyczyło Jango Fetta (z absolutnie kozackim wynalazkiem w postaci ładunków sejsmicznych włącznie). Reszta to już ciemna strona mocy: koszmarnie anachroniczny język narracji, scenariusz pisany w pijackiej malignie, plastikowy świat z komputera, Hayden Christensen, Natalie Portman, lego ninjago w scenerii z "Gladiatora"... – ilość memów na centymetr sześcienny internetu też o czymś świadczy. Zdaję sobie sprawę, że zieje tu jakaś pokoleniowa otchłań, ale możemy się pięknie różnić – "Atak klonów" to dno i trzy metry mułu.

Dzisiejsze czasy – The Movie. Inaczej: rozpaczliwa próba obłaskawienia toksycznego fandomu, dla którego kino to cieplutki i bezpieczny rytuał. W odruchu desperacji reżyser sięgnął i po Gwiezdne Niszczyciele, i po Palpatine'a, wyrzucił też na piąty plan Rose Tico. I cóż, wszystko to dość tchórzliwe. Niektórzy twierdzą, że za porażkę "Odrodzenia" J.J. Abramsa odpowiada Rian Johnson, reżyser "Ostatniego Jedi". Coś w tym jest – odpowiada za nią tak samo, jak Tim Burton za "Batmany" Joela Schumachera, a Shinji Mikami za "Resident Evil" z cyferkami 5 i 6. – oto ktoś utalentowany kręci dobry film, a jednocześnie zostawia instrukcję rozmontowania całej serii. Ostatnie "Gwiezdne wojny" porównałbym raczej do "Matrixa: Rewolucji", czyli filmu wymazującego odważny sequel, z tą różnicą, w 2003 roku płakaliśmy w domowym zaciszu, a nie w internetowych petycjach. "Skywalker. Odrodzenie" to film kompetentnie nakręcony i zmontowany, ma też kilka imponujących sekwencji akcji i kilka przyzwoitych linijek dialogu. Bawiłem się na nim świetnie (choć, po ponownym seansie biję się w pierś, słaba siódemka była dla niego zbyt wysoką oceną) . Niestety, to również katedra bez ducha i dziecko cynicznego, marketingowego planu.

"Han Solo: Gwiezdne wojny – Historie"? Szczerze mówiąc, niewiele pamiętam (może poza rewelacyjną sekwencją skoku na pociąg sunący pomiędzy ośnieżonymi wzgórzami). Autocytat z recenzji: "Młodość kosmicznego awanturnika wygląda dokładnie tak, jak to sobie wyobrażaliście. Pełna jest buńczucznych okrzyków, podwójnych blefów i nadrabiania miną. Zaś film o przygodach nieopierzonego Hana Solo to rozrywka sfastrygowana pod gust wieloletnich fanów gwiezdnowojennej sagi. Zaskakująco dojrzała i niewystarczająco szalona. Nakręcona po bożemu, lecz bez bożej iskry". Wydaje mi się, że po kilku latach trudno cokolwiek dodać. Poza tym, że nie bez przyczyny film zakończył spin-offową rewolucję w serii.

Uwielbiam finałową scenę z komedii "Fanboys" Kyle'a Newmana. Bohaterowie filmu – po perypetiach na iście kosmiczną skalę – siadają umęczeni na premierowym seansie "Mrocznego widma". Wspominając zmarłego na raka kolegę, który obejrzał prequel na prywatnym ranczu Lucasa (i był to w efekcie jego ostatni seans w życiu), jeden z chłopaków pyta nieśmiało: "A co, jeśli film będzie gówniany?". Mówiąc krótko, ta scena ilustruje tzw. doświadczenie pokoleniowe – nie było w końcu większego filmowego rozczarowania w nastoletnim życiu fanów oryginalnej trylogii niż "Mroczne widmo". Po latach całość ogląda się jednak nieco łaskawszym okiem – w gruncie rzeczy to niezwykle interesujące "Gwiezdne wojny". Polityka zamiast mitu, Federacja Handlowa w roli Imperium, do tego sporo obrazów, które zostały pod powiekami. Wyścig podów to jedna z najlepszych sekwencji akcji w całej serii, podobnie zresztą jak pojedynek rycerzy Jedi z Darth Maulem. Tym, kto ostatecznie doprowadził do zguby Lucasa-artystę, okazał się jednak Lucas-biznesmen. Świat bez Jar Jar Binksa na pewno byłby lepszym miejscem.

Im dalej od premiery, tym częściej myślę o "Przebudzeniu mocy" jak o zmarnowanej szansie. Jasne – obok "Imperium kontratakuje" i "Ostatniego Jedi" to jeden z najpiękniejszych filmów całej serii: ilość kapitalnych pomysłów formalnych, inscenizacyjnych popisówek oraz efektów specjalnych będących świętą komitywą CGI oraz tradycji idzie tu w dziesiątki. Nowi bohaterowie też zdali odpowiednie egzaminy: sorry, ale lubię i Rey, i Finna, i Poego, a nawet Kylo Rena. Tym, na co spoglądam mniej przychylnie, jest natomiast formuła requela, czyli bezpieczna wyprawa po śladach Lucasa. Z perspektywy czasu muszę przyznać ojcu chrzestnemu, że jego prequele były krynicą niezłych pomysłów oraz powiewem fabularnej świeżości – nawet jeśli ich seans kończył się hiperwentylacją.

Często mówię coś w stylu: Przehandlowałbym 2/3 "Powrotu Jedi" za "Zemstę Sithów" . A mówiąc "dwie trzecie", mam na myśli wszystkie wydarzenia po ucieczce z Pałacu Jabby. To oczywiście lekka ironia – "Powrót Jedi" to lepsze kino i nie zepsują go ani Ewoki, ani Lando Carlissian krzyczący "ihaaa" po wysadzeniu Gwiazdy Śmierci. Będę się jednak upierał, że finał trylogii prequeli starzeje się jak wino – i to najlepsze, czyli z Biedry. Otwierająca sekwencja bitwy nad Couruscant, pojedynek Anakina z Dooku, generał Grevious kaszlący pomimo braku płuc, ostatnie spotkanie Yody i Chewiego, Rozkaz 66, Ewan McGregor i Ian McDiarmid w życiowej formie, pocztówki z planety Mustafar, pochód prywatnej armii Anakina, narodziny Dartha Vadera... Najzwyczajniej w świecie, jest tu zbyt wiele scen, bohaterów i sekwencji, które uwielbiam. I choć film generalnie nie trzyma się kupy, atmosferę fatalizmu i nieuchronnej tragedii Lucasowi udaje się nie tylko zaakcentować, ale też utrzymać od pierwszej do ostatniej minuty filmu. "Zemsta Sithów" – nie płakałem, ale byłem blisko.

Ciężki przypadek. Pierwszy akt "Powrotu Jedi" to absolutna, realizacyjna perfekcja. Pałac Jabby pozostaje soczewką, w której skupia się cała dziwaczność gwiezdnowojennego świata. Jego negocjacje z bohaterami są doskonałą scenariopisarską partią. Z kolei rozwałka z gościnnym udziałem Boby Fetta i Sarlaaca to popis narracyjnej polifonii w scenach akcji. Nie jestem jednak fanem tego, co dzieje się poźniej. Przygody na Endorze są rozwleczone, bitwa szturmowców z Ewokami to festiwal krindżu, a druga Gwiazda Śmierci to pomysł dyskusyjny – zwłaszcza w kontekście tego, jak chętnie wieszamy psy na scenarzystach "Przebudzenia mocy". Całość ratuje oczywiście pojedynek o duszę Luke'a zwieńczony najczulszą sceną w całym cyklu. "Powrót Jedi" jest też chyba najważniejszą cezurą w serii. To moment, w którym Lucas wszedł do jaskinii, zmierzył się z cieniem i doszedł do wniosku, że trzeba zarabiać jeszcze więcej na dzieciakach.

O ile "Przebudzenie mocy" było listem miłosnym do "Nowej nadziei", o tyle "Ostatniego Jedi" można traktować jak powielenie strategii narracyjnej z "Imperium kontratakuje". Tym, co odróżnia jednak obydwa podejścia, jest rzadki rodzaj artystycznej przekory. Mówcie, co chcecie, ale przekora bywa motorem napędowym całej popkultury, co "Ostatni Jedi" unaocznia w niemal każdej scenie (poza koszmarną, "lucasową" partią w Canto Bight). Mówiąc krótko, Rian Johnson nie ma za co przepraszać – ani za arcyciekawe wizualnie sekwencje (z wiadomą sceną samobójczego rajdu na czele), ani za wyjątkowe estetyczne wyczucie (jak w oblężeniu Crait), ani za bezceremonialność, z jaką potraktował kultowych bohaterów (jeżeli trajektoria emocjonalna Luke'a Skywalkera nie spełnia czyichś oczekiwań, zapraszam w bezkresne głębiny literatury fan-fiction). Sprowadzając wszystko na poziom chodnika, powiem tak: "Ostatni Jedi" to jedyny obok "Imperium kontratakuje" film z serii, do którego mam ochotę regularnie wracać.

"Łotr 1" rządzi. Simple as that. Koncepcja starcia Rebelii z Imperium z perspektywy pionków na szachownicy jest doskonała w swojej prostocie. Podobnie zresztą, jak pomysł, by osnuć całość wokół wątku kradzieży planów Gwiazdy Śmierci. To trochę heist movie z bandą charyzmatycznych (choć w wielu przypadkach ledwie naszkicowanych) postaci, trochę kino wojenne, a momentami – dramat odsłaniający nam mroczne oblicze walki o wolność (rebelianci zdecydowanie częściej powinni być przedmiotem tak ambiwalentnych refleksji). Jasne, wszystko w formacie kina od lat pięciu do stu pięciu, jednak więcej w tym świecie biedy, brudu i moralnie podejrzanych decyzji. Felicity Jones i Diego Luna są kapitalnie obsadzeni, Donnie Yen w galaktyce "Gwiezdnych wojen" to zbytnia hojność, zaś ostatnia bitwa – w przestworzach, w wodzie i na lądzie – pozostaje najlepiej wyreżyserowaną sekwencją rozwałki w całej serii. Poboczny projekt "Gwiezdne wojny – historie" nie zdołał się rozhulać. "Łotr 1" pokazuje (w przeciwieństwie do "Solo"), że jest czego żałować.

Polecam "Przebudzenie mocy" w ramach podwójnego seansu z oryginałem. Łatwiej zauważyć, jak czystym, filmowo-mitologicznym tworem była zawsze "Nowa nadzieja". Dobro i zło, światło i mrok, altruizm i egoizm. Do tego kosmiczni kowboje, księżniczki z odległych krain, Eroll Flynn, Flash Gordon i klasyczna campbellowska struktura podróży bohatera. Nikt mnie nie przekona, że Lucas jest dobrym reżyserem (wspomnicie o "Amerykańskim graffiti", polecę powtórny seans; wyciągniecie "THX 1138", powiem – wyjątek od reguły). Trzeba mu jednak oddać, że wie, po co przychodzimy do kina. I że bardzo szybko odkrył sedno filmowego rytuału. Srebro trochę za zasługi, a konkretniej – za matrycę Kina Nowej Przygody, które zmieniło całą kulturę popularną.

Zanim Irvin Kershner nakręcił "Imperium kontratakuje", zapowiadał się na jednego z pieszczochów Nowego Hollywood – jego filmy zdobywały nagrody w Cannes, a seriale były nominowane do nagród Emmy. Bóg chciał jednak inaczej, dobra nasza. Jego precyzyjna reżyseria stała się jednym z filarów arcydzielności "Imperium kontratakuje" – co prawda to w scenariuszu Lawrence'a Kasdana i Leigh Brackett znalazł się obłędny pomysł, by z zepsutego hipernapędu uczynić dramaturgiczny leitmotiv, ale to Kasdan wespół z Harrisonem Fordem zamienili go w czystą, filmową poezję. Innym filarem był oczywiście sam tekst – opowieść znacznie mroczniejsza, wzniesiona wokół dwóch odmiennych tonalnie wątków (pościgu oraz treningu), pełna zaskakujących twistów, testująca elastyczność klasycznej, trzyaktowej struktury. Bohaterowie "Imperium" nie mają zbyt wiele do roboty przy odhaczaniu fabularnych punktów węzłowych. Przy całym majestacie najbardziej pamiętnych scen (Hoth, pojedynek w mieście chmur, Han Solo w karbonicie, szkolenie u Yody) to raczej film o ich dynamicznych, wewnętrznych przemianach. Nic dziwnego, że stał się wzorem sequela w klasycznej trylogii – jednocześnie fabularnego pomostu oraz przestrzeni na odważne eksperymenty. Szkoda, że w filmowym uniwersum "Gwiezdnych wojen" nikt nie poszedł tym tropem. Oh, wait...

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones