Ewa Borzęcka, a raczej Ewa Borzęcka-Sęp. Żywi się padliną. Widz, chcąc nie chcąc, razem z nią. Mieszkam na wsi i znam bohaterów tego typu. Piją, bełkoczą, śpią, a potem: piją, bełkoczą, śpią. Gustują w denaturacie. Niemal nic nie jedzą. Nie myślą i głoszą te same od lat, anty-rządowe poglądy... Nie lubię Borzęckiej, choć przyznam szczerze, że czerpię przyjemność z oglądania jej dokumentów. Sadystyczną przyjemność. Bohaterów jej filmów nie sposób polubić. Ale należę do tych osób, które pragną patrzeć, pozostając anonimowe. Znam z widzenia podobne postacie, ale gdy spotykam je na ulicy, mój wzrok ucieka. Niestety, Borzęcka każe patrzeć, ale tym samym gwałci nas przez oczy. Zdziera skórę, karmiąc widza pulsującym mięsem. Problem polega na tym, że w przypadku Borzęckiej NIC nie czuję wobec bohaterów. Bo ona nie szuka człowieka, tylko sensacji. Ta reżyserka trąca sumienie, choć NIC z tego nie wynika.
Zobaczyć, ocenić, wziąć zimny prysznic.
A potem włączyć sobie dokumenty Bławuta, którego bohaterów nie sposób nie polubić :)