Romy SchneiderI

Rosemarie Magdalena Albach-Retty

8,5
2 074 oceny gry aktorskiej
powrót do forum osoby Romy Schneider

Ostatnio trafiłam przypadkiem na opublikowany w magazynie "Film" z lipca 2002 roku artykuł o Romy Schneider napisany z okazji premiery filmu Ozona "8 kobiet". Treść traktuje głównie o jej filmach, a nie jak większość tekstów o niej o jej życiu prywatnym, więc pozwolę go sobie przytoczyć:

"Kobieta czeka.

Nastoletnia ulubienica tłumów, gwiazdeczka cukierkowo-nostalgicznych filmideł o młodości cesarzowej Sissi, a potem czołowa postać europejskiego kina. Piękna kobieta o fatalnym życiu osobistym.

W najnowszym filmie Francoisa Ozona „Osiem kobiet” grającej pokojówkę, Emmanuelle Beart wypada z kieszeni zdjęcie kochanki. Zbliżenie. Na fotografii widzimy twarz Romy Schneider. Przez lata całe Schneider była ulubioną aktorką Claude’a Sauteta. Z nią reżyser stworzył swoje znakomite filmy: „Okruchy życia”, „Max i ferajna”, „Cezar i Rozalia”. Po jej śmierci nastały dla Sauteta gorsze czasy. Żaden z nakręconych w latach 80. filmów nie był wielkim sukcesem. Dopiero spotkanie pod koniec życia z Beart znowu zaowocowało dwoma arcydziełami –„Serce jak lód”, „Nelly i pan Arnaud”.

Na tym nie koniec aktorskiej komunii między kobietami. W 1964 roku Schneider miała zagrać główną rolę w filmie Henri-Georgesa Clouzota „L’Enfer” („Piekło”). Z powodu choroby reżysera realizację przerwano. Trzydzieści lat później film pod tym tytułem, w oparciu o scenariusz Clouzota, nakręcił Claude Chabrol. Główną rolę kobiecą powierzył Emmanuelle Beart.

Znaczenia obecności Schneider w filmie Ozona nie należy jednak ograniczać wyłącznie do anegdoty. Skoro artystka pojawia się – obok takich osobowości i osobistości jak Catherine Deneuve, Isabelle Huppert czy Fanny Ardant – w dziele ogłaszającym upadek patriarchatu, urasta niemalże do rangi symbolu.

Szkopuł w tym, że Schneider nie jest ani symbolem, jak Marylin Monroe, ani legendą, jak świadomie budująca swój mit. Marlena Dietrich. Schneider jest aktorką, której życie i kariera zostały, niestety, dość łatwo zawłaszczone przez media, opinię publiczną, nawet krytykę. Nastoletnia ulubienica tłumów, gwiazdka cukierkowo-nostalgicznych filmideł o młodości cesarzowej Sissi, a potem czołowa postać europejskiego kina. Piękna kobieta o fatalnym życiu osobistym: dwa nieudane małżeństwa, powikłany związek z Alainem Delonem, tragiczny wypadek syna, wreszcie przedwczesna śmierć być może samobójcza. Tak, to wszystko zostało dokładnie przerobione w egzaltowanych biografiach, poddane nieuchronnej melodramatyzacji i banalizacji. Role Schneider niewielu potrafi dzisiaj przywołać, bo też – poza najwcześniejszym okresem swej kariery - nie grywała w popularnych przebojach. Za to w kącie masowej wyobraźni wciąż pokutuje widmo nieszczęśliwej Romy - przeprowadzony ku satysfakcji gawiedzi ewidentny dowód na to, że sławni i bogaci też bywają nieszczęśliwi.

Trzeba by więc przywrócić publiczności aktorstwo Schneider, bowiem jego dojrzała postać stanowi istotne ogniwo między lukrowaną Sissi a ośmioma kobietami Ozona. Zagrała w ponad 60 filmach, z których te najważniejsze powstały w latach 70. we Francji. Właśnie w tamtejszej tradycji kina psychologicznego odnalazła swoje emploi – kobiety całej w paradoksach miłości i wolności. Dla bohaterek Schneider miłosne spełnienie często i mylnie oznacza wolność, która z kolei wiąże się z jednak niemożliwą transgresją.

W swym pierwszym istotnym filmie – „Dziewczętach w mundurkach” („Madchen in Uniform”, 1958) Gezy von Radvanyiego, Romy gra wrażliwą dziewczynę zesłaną na pensję, gdzie szkoli się „matki przyszłych żołnierzy”. Żarliwe uczucie Manueli do pięknej i wyrozumiałej nauczycielki (Lilli Palmer) stanowi oczywiste wykroczenie przeciwko pruskiemu drylowi i doprowadzić musi do skandalu. Manuela jest też pierwszą z galerii schneiderowskich kobiet oszukanych. Szczerość jej uczuć zostaje zniszczona przez konformizm otoczenia.

Późniejsze bohaterki Schneider, choć wyzbyte młodzieńczej naiwności Manueli, choć nie pozbawione zmysłu prowokacji, stają najczęściej w obliczu świadomości przegranej. Dość szybko bowiem poznają granicę, której przekroczyć im nie wolno. „Laleczka” z „Pracy”, wyreżyserowanego przez Luchino Viscontiego drugiego epizodu filmu „Boccaccio’70” (1962), dziewczyna bystra, bogata, ironiczna – droczy się ze swym mężem, przyłapanym na igraszkach z prostytutkami. Sama jednak też jest luksusowym towarem, ozdobą salonów, wykonującą zawód żony. Tak właśnie – jako ładną kobietkę – potraktowali Romy Amerykanie. W latach 60. wystąpiła w kilku hollywoodzkich produkcjach, dodając swoją urodą nieco powabu komediom typu „Dobry sąsiad, Sam” (1964) Davida Swifta czy „Co słychać, koteczku?” (1965) Clive’a Donnera.

Małym arcydziełem lat 60. jest rola Romy w nazbyt bombastycznej adaptacji „Procesu” (1963), dokonanej przez Orsona Wellesa. Wypisałem określenia, jakie przychodzą do głowy, gdy patrzy się na jej Leni, kochankę adwokata: piękna, prowokacyjna, zmysłowa, perwersyjna, figlarna, przebiegła, opryskliwa, okrutna, czuła, ciepła, kocia, zmysłowa... Fotogeniczność Schneider, tu w czarno-białych, ekspresjonistycznych zdjęciach Edmonda Richarda ujawnia się chyba najpełniej. To twarz o milionach odcieni, oszałamiająca, nieskończona. Kim jest Leni, ten kapo kancelarii? Czy jej desperacka pogoń za odchodzącym Józefem K. jest pożądaniem zdobyczy? Miłości?

Leni to chyba najbardziej drapieżna z kobiet Schneider. Nawet te napięte, dramatyczne jej role wyciszane są przez łagodny uśmiech aktorki, który nierzadko oznacza bierność. Ufność przechodzącą w rezygnację. Kobiety Schneider cierpliwie czekają. Aż przychodzi rozczarowanie lub zgoła śmierć. Jak w filmie „Kariera na zlecenie” („Le mouton enrage”, 1974) Michela Deville’a, gdzie aktorka zagrała postać kochanki głównego bohatera, zajętego manipulacjami medialnymi. Nie wysuwa wobec niego żadnych roszczeń, niczego się nie domaga, a koniec końców ginie z ręki zazdrosnego męża. Wspaniałe, jak Schneider potrafiła do takich ról zszarzeć, spowszednieć, przytłumić swój „blask kobiecości”. Podobnie rzecz wygląda w niezbyt udanej ekranizacji rozrachunkowej powieści Heinricha Bolla „Portret zbiorowy z damą” (1977) dokonanej przez Aleksandra Petrovicia. Dla artystki, której rodzice, Magda Schneder i Wolf Albach-Retty, byli gwiazdami kina Trzeciej Rzeszy i która sama uciekała od germańskiego upupienia, udział w filmie pokazującym faszyzm nasz powszedni miał także wymiar etyczny. Jest u Petrovicia pracownicą zakładu zajmującego się układaniem wieńców dla poległych żołnierzy. Drobny, prywatny protest kobiety przeciwko podłym czasom bynajmniej nie zakłóca działań funkcjonariuszy historii. Z ich przyczyny Leni Gruyten traci kolejno wszystkich mężczyzn, których kochała, a jej bezradność jest tak potężna jak jej krzyk. Nota bene, właśnie w tym filmie można – dzięki charakteryzacji – oglądać Romy Schneider, jaką nigdy się nie stała - pod postacią starszej damy.

Motyw daremnego oczekiwania przewija się konsekwentnie w dziełach współczesnych i kostiumowych aktorki - słynnych „Okruchach życia” („Les choses de la vie”, 1969) Claude’a Sauteta czy nie mniej słynnym „Ludwigu” (1972) Viscontiego. Bohater pierwszego filmu, grany przez Michela Piccoli, ginie w wypadku samochodowym, pozostawiając nierozstrzygniętym dylemat: żona (Lea Massari) czy kochanka (Schneider). Na pocieszenie, każdej z nich może się wydawać, że to właśnie ją wybrał. U Viscontiego Schneider kreuje dojrzałe lata swej pierwszej bohaterki, Sissi – Elżbiety, cesarzowej Austrii. Aktorka miała żal, że w skróconej wersji, która trafiła na ekrany, jej rola okazała się zbyt mała, by wymazać pamięć o uroczym dziewczątku z dawnych filmów. Elżbieta – powiernica i wielka platoniczna miłość Ludwiga. Ich związek nie mógł się spełnić, ze względów tak dynastycznych, jak i seksualnych. Romy jest tutaj dalekim, nieosiągalnym ideałem, skazanym na trwanie w pięknych wnętrzach pałaców.

Bohaterki Schneider oprócz nicości poznają także smak zdrady, jaką szykują im ich męscy partnerzy. I jest to zdrada daleko boleśniejsza niż ta fizyczna. W niedocenionym, a znakomitym filmie „Zabójstwo Trockiego” („The Assasination of Trotsky”, 1972) Joseph Losey powierzył jej rolę sekretarki wyklętego twórcy Rewolucji Październikowej (Richard Burton), a zarazem kochanki jego przyszłego mordercy (Alain Delon). Gita jest więc łącznikiem między ofiarą a katem, nieświadomie staje się sprawczynią tragedii, jednocześnie całkowicie pozostając poza światem męskich ambicji i dyskursów władzy. Jeszcze bardziej skomplikowana sytuacja ma miejsce w filmie „Max i ferajna” (1971) Sauteta. Wybór artystki o arystokratycznym wdzięku do roli dziwki okazał się posunięciem śmiałym i słusznym. Schneider zdejmuje odium pospolitości z dylematów swojej bohaterki, przesuwa je kilka szczebli wyżej w etycznej hierarchii. Dla komisarza, granego przez Piccoliego, celem jest zaspokojenie zawodowej próżności – złapanie na gorącym uczynku rabusiów okradających bank. Max więc bez wahania prowokuje napad, wykorzystując wpływ pięknej Lily, marzącej o lepszym życiu, na grupę lokalnych obiboków. W ten konflikt ambicji, przyzwoitości i lojalności włącza się także uczucie, jakie wytworzy się między komisarzem a dziewczyną. Manipulacja jak rewolucja, pożre wszystkich, także swoje dzieci.

W podobną sieć emocjonalnych rozgrywek wpuszcza Nadię Chevalier, Andrzej Żuławski, reżyser „Najważniejsze to kochać” („L’Important c’est d’aimer”, 1975) - adaptacji powieści Christophera Franka „Noc amerykańska”. Bohaterka Schneider jest zdeklasowaną aktorką, występującą zarobkowo w produkcjach pornograficznych. Świat filmów Żuławskiego wypełniają po brzegi męskie obsesje. To mężczyźni cierpią i poświęcają się, są opiekunami i mentorami. To kobiety ich prowokują, ale nie słuchają, nie pragną, są jednocześnie winowajczyniami i ofiarami (własnego nieposłuszeństwa). Przez Nadię popełnia samobójstwo mąż (Jacques Dutronc), którego uczuć nie była już w stanie odwzajemniać, a zafascynowany nią fotograf (Fabio Testi) zostaje z jej powodu skatowany. Pochylając się nad jego zakrwawionym ciałem, Nadia wypowiada wreszcie: „Je t’aime”. Reżyserski impet kontra elegancka, niepewna obrona bohaterki, jakiej podjęła się Romy Schneider. I to ona zwyciężyła, tworząc jedną z najlepszych kreacji w swojej karierze, nagrodzoną Cezarem. Wiele lat później Pedro Almodovar, pamiętając o roli u Żuławskiego, uwzględnił Schneider w dedykacji wieńczącej „Wszystko o mojej matce” – „dla aktorek, które grały aktorki”.

Najistotniejsza jednak zmiana w emploi Romy Schneider dokonała się w filmach Sauteta. W „Cezarze i Rozalii” (1972) oraz „Prostej historii” („Une histoire simple”, 1978) to kobieta jest tym, kto podejmuje wybory. Rozalia żyje między rubasznym przemysłowcem (Yves Montand) a subtelnym artystą (Sami Frey). Mimo uczuciowych burz, menage-a-trois osiąga stabilizację. Panowie zaprzyjaźniają się ze sobą, doskonale się bowiem uzupełniają. Mężczyzna może kochać kobietę tylko poprzez drugiego mężczyznę. Gdy Rozalia spostrzega, że jej rola w tym związku jest drugo-, a właściwie już trzeciorzędna, odchodzi. Film kończy stop klatka. Twarz Rozalii, która wraca. Ale czy na pewno wraca? Czy wraca do jednego? Do drugiego? Do obu?

Ten stan zawieszenia charakterystyczny jest dla postaci kreowanych przez Romy Schneider, ale przecież stworzonych piórem męskich scenarzystów. Jej kobiety zatrzymują się tuż przed momentem przekroczenia, które równoznaczne byłoby z odrzuceniem tego wszystkiego, w czym i czym żyły. Także kulturowych zobowiązań, także dobrego smaku. Bo role Romy – choć często odważne, bolesne, szczere – niewiele mają wspólnego z ekshibicjonizmem, są eleganckie i „w formie”. Stąd też pewnie tak harmonijna współpraca aktorki z „mistrzem formy” – Claudem Sautetem.

Ale powód tego zawieszenia może być jeszcze inny. W momencie przejścia potrzebna jest pomoc, partner – a takowego w otoczeniu bohaterek zawsze brakuje. Jak już wspomniałem, kobiety Schneider trwają w stanie ciągłego napięcia, ciągłego oczekiwania, które kończy się głębokim zawodem.

Pospekulujmy. Być może „złe kobiety” współczesnego kina w typie Sharon Stone uznałaby Romy za zbyt wulgarne i wyzywające. Z kolei nowoczesne pensjonariuszki a la Brigdet Jones czy Amelia byłyby dla niej nazbyt trywialne i prostoduszne. Łatwo natomiast przychodzi mi wyobrazić sobie Schneider w świecie kobiet Pedro Almodovara – oddanych bezinteresownie, boleśnie samoświadomych, wolnych. Jej bohaterki musiałyby tylko wyjść z uporządkowanego mieszczańskiego uniwersum psychologicznych komplikacji, dokonać transgresji. Tego właśnie żałuję – że Romy nie zdążyła spotkać osoby, która by jej to umożliwiła."

Johanna

Naszło mnie dzisiaj, znienacka, na bliższe spojrzenie na wszystkie wątki dotyczące Romy, które są dostępne na tym portalu. Ten jest kolejnym, już nie wiem którym.
I nie wiem, co powiedzieć.
Dzięki Johanno, że znalazłaś ten artykuł i zechciałaś się nim podzielić. Jest piękny, cudny - nic dodać nic ująć.
Brawo dla autora i brawo dla Ciebie!

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones