Recenzja filmu

Wojna domowa (2008)
Stephan Elliott
Jessica Biel
Colin Firth

Łatwa cnota - trudne tłumaczenie

"Wojna domowa" nie ma nic wspólnego z polskim serialem z lat 1965-66. To tylko znowu dał znać o sobie geniusz i pomysłowość polskich dystrybutorów  decydujących o przydzielaniu tytułów
"Wojna domowa" nie ma nic wspólnego z polskim serialem z lat 1965-66. To tylko znowu dał znać o sobie geniusz i pomysłowość polskich dystrybutorów  decydujących o przydzielaniu tytułów wprowadzanym na polski rynek filmom zagranicznym. Zresztą do obejrzenia filmu nie zachęcił mnie tytuł. Odtwórczyni głównej roli też nie, bo Jessica Biel, nie licząc "Iluzjonisty", kojarzy mi się raczej z kinem akcji w stylu "Niewidzialny", "Blade: Mroczna Trójca" czy "Next".  Kim, do diabła, jest reżyser Stephen Elliott, nie wiem do dzisiaj. Właściwie to muszę przyznać, że na ten seans zaciągnęła mnie żona, licząc na kolejną "letnią komedię romantyczną". Na moje szczęście troszkę się przeliczyła, bo film okazał się całkiem zgrabną komedią obyczajów, w odbiorze zbliżoną do dobrego dramatu. Na marginesie nie powinno to dziwić, bo jest to remake (niezwykle udany) filmu Alfreda Hitchcocka z 1928 roku, o równie tajemniczym tytule - "Łatwa cnota". Fabuła jest pozornie prosta. John Whittaker (młody książę Kaspian - Ben Barnes) wraca do rodzinnego domu w Anglii ze swoją świeżo poślubioną w Ameryce żoną - Laritą (Jessica Biel). Niezależność Larity, jej wyraziste poglądy i cięty język nie znajdują akceptacji u matki Johna - Veroniki (koncertowo grająca Kristin Scott Thomas), przedstawicielki starej brytyjskiej arystokracji. Matka, która u boku syna chętniej widziałaby córkę sąsiada lorda Hurst niż młodą wdowę, rozpoczyna z synową intrygującą grę, nie przewidując jak godną ma przeciwniczkę. Muszę przyznać, że zarówno reżyser jak i aktorzy stanęli na wysokości zadania. Strzałem w dziesiątkę był prosty zabieg: obsadzenie Brytyjczyków w rolach rodziny Whittakerów, ich służby i przyjaciół oraz Jessiki Biel w roli synowej Amerykanki. Różnice w obyczajowości stały się jeszcze bardziej widoczne. Zresztą film jako całość sprawia niesamowitą frajdę widzom. Szczególnie drugi plan wypada dobrze - z plejady brytyjskich nazwisk znam jedynie Colina Firtha, ale wszystkie postacie wywierają pozytywne i jakże zabawne wrażenie. Całość okraszona jest muzyką Mariusa De Vries (odpowiadał za muzykę w "Moulin Rouge!") przypominającą dancing z lat 20-tych ubiegłego wieku. W sam raz do tańca na klubową imprezę. Jeśli nie chcecie iść na seans posłuchajcie muzyczki. Ja polecam jedno i drugie. Aha - mimo że to żona chciała obejrzeć, nie ja, reklamacji jej nie zgłosiłem.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na zabawny film istnieje kilka sprawdzonych sposobów, a jednym z najczęściej i najchętniej używanych jest... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones