Recenzja filmu

Tylko Bóg wybacza (2013)
Nicolas Winding Refn
Ryan Gosling
Kristin Scott Thomas

Edyp w Bangkoku

Jeśli uznać "Drive" za flirt Windinga Refna z Hollywood, to "Tylko Bóg wybacza" jest jasnym sygnałem, że na tym koniec i duński reżyser zamierza w dalszym ciągu podążać własną drogą. Jego
Jeśli uznać "Drive" za flirt Windinga Refna z Hollywood, to "Tylko Bóg wybacza" jest jasnym sygnałem, że na tym koniec i duński reżyser zamierza w dalszym ciągu podążać własną drogą. Jego najnowszy film bliższy jest onirycznym klimatom "Valhalla Rising" czy "Fear X" niż popkulturowej zabawie w kino akcji, choć i tu znajdziemy cały szereg odniesień i cytatów do filmów klasy B czy C nawet. Atmosfera i nagromadzenie symboli ocierające się o kicz przywołują jednak ducha twórczości Alejandro Jodorowsky'ego, któremu obraz został dedykowany, a także, czego ukryć się nie dało – Lyncha. Drugie z wymienionych nazwisk w trakcie seansu "świtało" mi nawet częściej niż osoba twórcy "Świętej góry".

Historia zemsty i samonakręcającej się spirali przemocy zawieszona jest tutaj gdzieś pomiędzy jawą a snem, rzeczywistością a koszmarnymi majakami umysłu centralnej postaci dramatu, odtwarzanej ponownie przez Ryana Goslinga. O jego bohaterze wiemy tym razem mniej nawet niż o mrukliwym kierowcy z poprzedniego obrazu Refna, pomimo że teoretycznie do dyspozycji daje się nam więcej danych. Nie ma za to wglądu do jego wnętrza, zupełnie jakby uboga mimika ukrywającego się w Bangkoku ojcobójcy była odzwierciedleniem jego wnętrza, gdzie samczy instynkt posiada przewagę nad refleksyjną naturą. Małomówny organizator walk muay thai sprawy rozwiązuje za pomocą pięści, najpierw "wali", potem zadaje pytania, a często nawet woli odpuścić sobie tę drugą czynność. Zupełnie jakby był figurą wyjętą z filmów z Van Damme'em czy Seagalem.

Groteskowo dosłowna przemoc osiąga tym samym efekt pastiszowego przerysowania, a ów trop potwierdzają jedynie takie wątki, jak ten koncentrujący się na chorej matczynej miłości. Bo przecież jak na poważnie traktować odgrywający tu wiodącą rolę motyw Edypa, eksploatowany bez ustanku zwłaszcza od czasów Freuda? Już pierwsze pojawienie się na ekranie apodyktycznej rodzicielki w wykonaniu Kristin Scott Thomas, z całym zawartym w niej bezguściem i nienaturalnością, uzmysławia widzowi, że oto stoi przed nami kastracyjna figura, toksyczny archetyp, nie zaś  postać z krwi i kości. Tak też jest z całym filmem, który zdaje się uparcie unikać możliwości racjonalnego zinterpretowania go. Zupełnie jakby twórca grał z widzem w grę, bawił się jego przyzwyczajeniem do potrzeby doszukiwania się na każdym kroku sensu, także tam, gdzie gnieździ się jedynie ironia.

I tutaj, moim zdaniem, pies przysłowiowy został pogrzebany. Refn mówi nam bowiem: owszem, to wszystko może mieć znaczenie, ale czy musi? Czy kryje się za tym katharsis artysty czy też może jest to zbiór psychoanalitycznych obsesji, z których na własną rękę należy wybrać to, co należy traktować na poważnie, a co nie? Autor trylogii "Pusher" pozostaje w tej kwestii enigmatyczny, a jego asekuranckie podejście zdaje się podpowiadać: daj się pochłonąć wizji, obrazom, zamiast rozkładać moje dzieło na czynniki pierwsze. Znaczenia można bowiem znaleźć wszędzie, także tam, gdzie ich nie ma. Tak jak w przypadku lynchowskich "łamigłówek", wywiedzionych z podświadomości w trakcie medytacyjnych sesji, istnieje tu duże ryzyko "nacięcia się" na przeintelektualizowany bełkot, gdy za bardzo będziemy chcieli odpowiedzi na pytanie: "o co tu chodzi?".

Kluczowe dla pojęcia "Tylko Bóg wybacza" wydają się być dwa podstawowe hasła: surrealizm i zasada przeciwieństw. Tak jak we wcześniejszych dokonaniach Duńczyka zestawione zostało tutaj piękno z brzydotą, subtelność z gwałtem, wrażliwość z przerażającą prostotą brutalności,która pozostaje niepojęta przez swój pierwotny charakter. Refn nie tłumaczy przemocy, wie, że nie jest w stanie, gdyż jest ona przekleństwem człowieka jako istoty duchowej. Ucieka w ten sposób w krainę postmodernistycznej beztroski, w której dłonie ucinane są równie często jak w sadze "Gwiezdne wojny", a stan poezji najłatwiej osiągnąć poprzez spuentowanie widowiskowych efektów gore z tandetą konkursów karaoke. Czy nie identycznie postępował przed laty reżyser "Blue Velvet", dając nam Deana Stockwella śpiewającego z playbacku rzewny song Roya Orbisona "In Dreams"? Frank Booth, otarłszy łzy wzruszenia, skwitował to krótko: "Let's fuck! I'll fuck anything that moves!".
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
O wysokiej jakości kapitalnego "Drive" nie mam zamiaru nikogo przekonywać. Racja jest bowiem niczym... czytaj więcej
Po artystyczno-komercyjnym sukcesie, twórcy dostają zazwyczaj większe pole do popisu. Tak było na... czytaj więcej
Nicolas Winding Refn wychylił się z cienia kilka lat temu ukazując światu niezwykłe stadium ludzkiej... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones