Recenzja filmu

Mad Max: Na drodze gniewu (2015)
George Miller
Tom Hardy
Charlize Theron

Gaz do dechy!

Samotnik odziany w skórzaną kurtkę, przemierzający swoim zdezelowanym pojazdem bezkresne, jałowe pustkowia, będące świadectwem nuklearnego konfliktu. Nie trzeba być miłośnikiem filmografii Mela
Samotnik odziany w skórzaną kurtkę, przemierzający swoim zdezelowanym pojazdem bezkresne, jałowe pustkowia, będące świadectwem nuklearnego konfliktu. Nie trzeba być miłośnikiem filmografii Mela Gibsona ani kina postapokaliptycznego, by ten krótki opis wywołał automatyczne skojarzenie ze stojącym za nim popkulturowym rodowodem. Trylogia "Mad Max" wyjątkowo trwale zakorzeniła się w świadomości widzów i wciąż jest otoczona czcią, mimo iż (powiedzmy sobie szczerze) są to dzieła, które nie najlepiej się zestarzały. Ówcześnie bulwersowały, szokowały i łamały schematy - owszem, cały czas zaskakują swoją brutalnością, lecz ich forma z oczywistych względów nie przetrwała próby czasu.

Legenda charyzmatycznego renegata jest jednak wiecznie żywa i każdy, kto dostrzegł jej dziedzictwo m.in. w teledysku do utworu "California Love" Tupaca Shakura, bez wahania podpisze się pod tym stwierdzeniem. Kontynuacje produkcji o tak wielkim znaczeniu i zasięgu są zawsze niewyobrażalnym ryzykiem - marka od 30 lat leżała odłogiem, więc powrót do kultowego bohatera zaostrza apetyt widowni i stawia jeszcze większe wyzwanie dla twórców. Na szczęście George Miller wiedział, co stanowi siłę jego filmów - "Mad Max: Na drodze gniewu" to dzieło, które prowadzone ojcowską ręką, nie tylko zaspokaja oczekiwania fanów, ale wznosi serię na nowy poziom.



Dotychczas, australijski reżyser nawiązywał i starał się komentować zjawisko kryzysu naftowego z początku lat 70., co najwyraźniej widać w drugiej odsłonie cyklu, czyli "Wojowniku szos". Teraz surowcem zapewniającym nadrzędną rolę w zrujnowanym społeczeństwie jest woda - to dostęp do niej zagwarantował głównemu antagoniście, Wiecznemu Joe (Hugh Keays-Byrne), zbudowanie pozycji żyjącego na ziemi bóstwa i uzyskanie fanatycznego posłuszeństwa swoich poddanych. Kiedy podczas rutynowej wymiany dóbr z sąsiednimi osadami, przeciw jego woli buntuje się Cesarzowa Furiosa (Charlize Theron), rozpoczyna się ekstremalnie widowiskowy, trwający do końca seansu pościg. Całkowitym przypadkiem, w sam środek tego konfliktu zostaje wrzucony nasz tytułowy bohater (Tom Hardy) i w zgodzie z tradycją przygód Szalonego Maxa, nie od początku jest przekonany, czy warto i jest po co walczyć w słusznej sprawie.

Scenariusz autorstwa Nicka Lathourisa, Brendana McCarthy'ego i George'a Millera, wydaje się być nieskomplikowany (by nie powiedzieć banalny), nastawiony przede wszystkim na rozwój pogoni za nieposłuszną Cesarzową i towarzyszącymi mu, co raz bardziej karkołomnymi, scenami akcji. Wbrew pozorom ta fabularna prostota podkreśla talent do niebywałego portretowania bohaterów, ich wzajemnych relacji oraz środowiska w jakim przyszło im funkcjonować. Trudno jest zbudować wiarygodny obraz tak bogatej kulturowo rzeczywistości przy zredukowaniu dialogów do minimum. Twórcy w pełnym zaufaniu do widza posługują się elipsami, przez co otrzymujemy podstawowe informacje na temat przedstawionego świata serwowane między wierszami - bez bezczelnego wyjaśniania istniejących mechanizmów. Tradycję, religię, kondycję społeczności żyjącej na pustkowiu poznajemy naturalnie w trakcie opowiadania historii - to prawdziwe mistrzostwo ekspozycji. Z tej niecodziennej palety postaci i ich zwyczajów można wyłuskać również refleksję na temat kruchości społeczeństwa, które dostosowuje się nawet do najbardziej absurdalnych warunków, a wszystko w imię nadrzędnego celu - przetrwania.

   

"Mad Max: Na drodze gniewu" pod względem technicznym to film ocierający się o doskonałość - prawdziwa uczta dla oczu i uszu. Nie boję się sformułować tezy, że w najnowszym dziele reżysera "Czarownic z Eastwick" znajdziemy chyba najlepsze ujęcia w całej historii kina akcji. Praca kamery jest obłędna - pędząca przez piaszczyste pustkowia, pieczołowicie portretująca każdy detal tego niepowstrzymanego spektaklu destrukcji, a także ukazująca jego ogrom. W jednym zdaniu - powinna zostać ufundowana nagroda imienia Johna Seale'a, ponieważ ten człowiek wspiął się na Himalaje umiejętności operatorskich. Te zachwycające, precyzyjne i piekielnie dynamiczne sekwencje w połączeniu z rytmiczną muzyką autorstwa Toma Holkenborga (znanego głównie jako Junkie XL) przyspieszą bicie serca nie jednego amatora filmowych pościgów. Tym, co podbija stawkę i zapewnia najnowszej odsłonie tej postapokaliptycznej serii stałe miejsce w kinowej ekstraklasie, są odważne, szalone pomysły inscenizacyjne. Choreografia scen samochodowych kraks czy sam design pojazdów oraz charakteryzacja postaci to coś, czego jeszcze nie widzieliście na dużym ekranie. Zanurzona w steampunkowym sosie stylistyka jest niepodważalnym dowodem na potęgę wyobraźni George'a Millera.

Trudno wskazać słabe strony tej napędzanej adrenaliną, ale wizualnie wysmakowanej wojennej machiny. Złośliwi będą wytykać Tomowi Hardy'emu jego chrząkanie i mruczenie oraz sprowadzenie Maxa do roli pomocnika Furiosy, ale nawet najwięksi sceptycy będą pod wrażeniem realizatorskiego geniuszu, jakim wykazała się ekipa pracująca przy tym filmie. Wykorzystanie praktycznych efektów specjalnych oraz aranżowanie arcytrudnych wyczynów kaskaderskich, przy jednoczesnym ograniczeniu w wykorzystywaniu dobrodziejstw CGI dało rezultat, którego dawno nie doświadczyliśmy - wrażenie prawdziwej przygody.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W "Mad Maxie: Na drodze gniewu" mogło nie udać się wiele rzeczy. Zawieść mógł reżyser, który swój ostatni... czytaj więcej
Jeśli dałoby się podsumować film jednym kadrem, to nowego "Mad Maxa" najlepiej puentowałby narwaniec z... czytaj więcej
Miller jako student medycyny na początku lat 70. wiele czasu spędzał w szpitalu i miał do czynienia z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones