Kto ICH stworzył? - Michael Bay

Przemysł rozrywkowy i kino. To rozróżnienie pomiędzy produktami wytwarzanymi na potrzeby masowego odbiorcy a prawdziwą sztuką pojawiło się już bardzo dawno w historii kinematografii. Właściwie
Przemysł rozrywkowy i kino. To rozróżnienie pomiędzy produktami wytwarzanymi na potrzeby masowego odbiorcy a prawdziwą sztuką pojawiło się już bardzo dawno w historii kinematografii. Właściwie trudno jest określić, co powstało najpierw, bo przecież pierwsze filmy były niewyszukanymi historyjkami przenoszonymi na ekran i serwowane spracowanym masom. Ale zarazem była to sztuka rozumiana jako artystyczny wytwór i pewien wkład intelektualny. Z czasem te drogi zaczęły się coraz bardziej rozchodzić, a swoją serią o transformujących się robotach Michael Bay podział ten pogłębia jeszcze bardziej, można nawet powiedzieć, że na dzień dzisiejszy właściwie do granic możliwości. Druga część tej serii, "Transformers: Zemsta upadłych", jest ucieleśnieniem głębokiej komercji i popkultury w kinematografii, dla smakoszy kina symbolem sprowadzenia filmu do poziomu bezdusznego molocha bez jakiejkolwiek treści. Natomiast dla poszukiwaczy efekciarstwa na dużym ekranie film jest wręcz bożkiem, który zaspokaja ich potrzeby rozrywkowe i stanowi audiowizualną ucztą. Patrząc na fabułę najnowszej produkcji Baya, nie sposób odmówić racji pierwszej grupie. Ten wzięty hollywoodzki reżyser i producent, gwarant pierwszych miejsc w box-officach oraz bożyszcze właścicieli multipleksów i wytwórców popcornu, ponownie wprowadza ten sam prościutki schemat, który obserwowaliśmy w jego poprzednich dziełach (pomijając "Transformers" wspomnieć w tym miejscu można chociażby "Armageddon" czy "Pearl Harbor"). Wtórność scenariusza uskuteczniają dzielnie współpracownicy reżysera, Ehren Kruger, Alex Kurtzman i Roberto Orci, ci dwaj ostatni będący bardzo bliskimi przyjaciółmi innego efekciarza kinowego święcącego triumfy w ostatnich czasach, J.J. Abramsa. Tak więc, zgodnie ze wspomnianym schematem, w filmie mamy oczywiście dobrych (roboty Autoboty) i złych (Deceptikony), a pośrodku kilku zwykłych zjadaczy chleba, w tym jednego głównego bohatera, Sama Witwicky'ego (Shia LaBeouf), który chciałby zwyczajnie zająć studiami, a nie takimi błahostkami jak dziewczyny czy ratowanie świata. Oczywiście nie będzie mu to dane, gdyż przeznaczenie szykuje mu inny los, a jego ukochana, Mikaela Banks (Megan Fox), nie pozostawi go na pastwę nabuzowanych hormonami studentek. Zabieg ten oczywiście podnosi poziom ciśnienia u męskiej części publiczności, choć sama Fox, mimo iż pojawia się często, to jednak wiele nie mówi. Ponadto nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że aktorka momentami nie wyglądała w pełni naturalnie i speców od efektów specjalnych posądzam o jakieś zabiegi na jej postaci. Ale wracając do tematu samej fabuły - szczerze przyznam, że nie za bardzo wiem, o co chodziło, prócz tego, że złe roboty chcą zabić te dobre, a przy okazji zniszczyć planetę Ziemię. W sprawę wplątane jest amerykańskie wojsko, które ramię w ramię przelewa krew i olej silnikowy z Autobotami starając się zapobiec katastrofie. Warstwa fabularna nie jest tu jednak ważna. Sam Bay zresztą przyznawał to w wywiadach, a wyraz tego kulminuje scena finałowa (która jest kalką z pierwszej części), gdy Optimus Prime oznajmia Samowi przy zachodzie słońca, ze smutkiem i nadzieją jednocześnie, że świat nie jest jeszcze do końca bezpieczny, ale wspólnie są w stanie stawić temu niebezpieczeństwu czoła. Jak Bay obiecywał, tak też zrobił. Film jest pozbawiony duszy, jest pusty, beztreściowy do bólu, z łopatologicznym wręcz przesłaniem i bzdurnymi elementami fabuły, a jednocześnie kilka razy bardziej widowiskowy niż "Transformers". Nie zawodzi jednak strona techniczna. "Transformers: Zemsta upadłych" to ponad dwugodzinna orgia audiowizualna, gdzie efekty specjalne nie dają widzowi chwili wytchnienia. Dla jednych to zbyt dużo, inni natomiast to pokochają. Akcja pędzi na złamanie karku, przesycona jest stosunkowo dużą dawką udanego humoru, co jest trochę zaskakujące jak na tego typu produkcje, gdzie króluje zazwyczaj konwencja czysto rynsztokowa (tu niestety też mamy do czynienia z kilkoma politowania godnymi gagami, ale jest ich mniej niż więcej). W tym miejscu szczególne uznanie należy się Shia Labeoufowi (coraz bardziej przekonujący robi się ten facet) oraz Johnowi Turturro, którzy wykazali się niemałym talentem komediowym, choć w przypadku tego drugiego nie było to niespodzianką. Kolejnym zaskakującym zabiegiem jest "znikoma" ilość patosu, którym Bay zawsze operował przesadnie. Kilka minut w przekroju całego, długiego czasu projekcji, dosłownie kilka scen mających zakręcić łezkę w oku (np. gdy w środku bitewnego ferworu znajdzie się miejsce na klasyczne "Kocham Cię" czy "Nie zostawię Cię") - to zdecydowanie za mało jak na tego reżysera. Żartobliwie można nawet stwierdzić, że wychodzi on w tym elemencie z formy. Wspomniane efekty specjalne, mimo iż nie są przełomowe, to z pewnością dopracowane, w szczególności dźwięk, a ich największym atutem jest to, że są obecne właściwie cały czas i uderzają w widza z ogromnym impetem. Ci, którzy lubią technologiczne zabiegi w kinematografii i odpoczynek dla szarych komórek, z pewnością będą zachwyceni. Trzeba też oddać Bayowi, że jest świetnym reżyserem sekwencji akcji. Przy takim nagromadzeniu pościgów, walk i eksplozji zapanowanie nad chaosem, jaki powstać może na ekranie, jest z pewnością trudnym zadaniem. Reżyser wyszedł jednak z tej opresji obronną ręką. Tym bardziej należy się mu uznanie, że zastosowany montaż jest bardzo szybki, cięty i agresywny, co dodatkowo wzmacnia efekt dynamiczności (przykładem tego montażu mogą być chociażby filmy składające się na niedawną trylogię o Bournie, kino Tony'ego Scotta czy chociażby komedia "Hot Fuzz"). Taką formę trzeba jednak lubić i umieć wysilić swoją percepcję. W przeciwnym razie będziemy gubić się np. w bardzo widowiskowej scenie walki w lesie, gdzie Optimus Prime mierzy się z trójką Deceptikonów. Tak więc film przeznaczony jest dla osób lubiących efekciarstwo i nie mających nic przeciwko poświęceniu warstwy fabularnej na rzecz audiowizualnej. Jeśli tak nie jest w Twoim wypadku i masz rozwiniętą choć trochę zdolność prekognicji,  to nie wybieraj się na seans - oszczędzisz pieniądze i nerwy. Film niczym Cię nie zaskoczy, jeśli widziałeś pierwszą część lub przeczytałeś cokolwiek z tego, co się wokół sequela działo. Tu jest to samo tylko więcej, szybciej i bardziej widowiskowo. Już w dniu premiery "jedynki", gdy obserwowaliśmy jej wyniki kasowe, taki scenariusz można było przewidzieć. Tak jak można przewidzieć, że powstanie część trzecia, jak też najprawdopodobniej czwarta, tym samym jeszcze bardziej polaryzując polemikę między zwolennikami kina popkulturowego i artystycznego. Ale to dobrze, bo kino jest przecież dla wszystkich, a nikt nikogo na szczęście nie zmusza do oglądania czegoś, czego nie lubi. Fajnie, że powstają takie filmy jak "Transformers: Zemsta upadłych" i określenie "fajne" jest tutaj chyba najtrafniejsze. Jednocześnie niezbyt wyrafinowane, a jednak, mimo to, pozytywne. Szkoda tylko, że z reguły brak w nich spójnego i ciekawego scenariusza.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Na pierwszej części "Transformers" bawiłem się świetnie i miałem nadzieję, że druga odsłona obrazu będzie... czytaj więcej
Gdy kino staje się coraz bardziej banalne, nastawione na tysiące huków, fajerwerków, tudzież innych... czytaj więcej
Lato w pełni. Nadszedł czas urlopów i końca szkoły. Szare komórki idą na zasłużony odpoczynek. Wszyscy... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones