Recenzja filmu

Sztuka uciekania (2014)
Brice Cauvin
Laurent Lafitte
Agnès Jaoui

Lubiczowie z Paryża

Reżysera Brice'a Cauvina obchodzą problemy uniwersalne - kryzys emocjonalny w długotrwałym związku, rutyna wspólnego życia, marzenia o prawdziwej miłości. Nie ma w jego filmie queerowej
Ciężko mi uwierzyć, że "Sztuka uciekania" została nominowana do nagrody głównej na paryskim Chéries-Chéris - festiwalu prezentującym filmy o tematyce LGBTQ. Kwestia orientacji seksualnej głównego bohatera jest tutaj niewyraźnym tłem, kwiatkiem do kożucha, przypiętym chyba tylko po to, żeby urozmaicić nudny portret francuskich mieszczan. Reżysera Brice'a Cauvina bardziej obchodzą problemy uniwersalne - kryzys emocjonalny w długotrwałym związku, rutyna wspólnego życia, marzenia o prawdziwej miłości. Nie ma w jego filmie queerowej zadziorności, nie ma żadnego elementu wywrotowego, który nadałby czarno-białej rzeczywistości jakiś żywszy odcień. Dominuje brak konsekwencji, ciężka do zniesienia słodko-gorzka tonacja, jakby reżyser nie mógł się zdecydować, czy chce nakręcić pamflet na mieszczańską dwulicową moralność, czy raczej dowartościować model "stabilnego związku".



Jasne, nie każdy dysponuje wrodzoną subtelnością Antonioniego, ale jeśli kryzys relacji czyni się osią filmu, wypadałoby unikać kłujących w oczy schematów. Tymczasem Cauvin bawi się w psychologię rodem z kolorowych magazynów, gdzie po odpowiedzi na kilka banalnych pytań dostajemy profil naszej osobowości i kilka cennych rad w rodzaju: "miłość niejedno ma imię" albo "życie toczy się dalej". Emocje są tutaj silne i, przez nagromadzenie stereotypów, zupełnie nieautentyczne. Śledzimy losy trzech braci – trzydziesto-, czterdziestolatków – z których każdy przechodzi jakiś kryzys w wieloletnim związku i drży przed konsekwencjami potencjalnej zmiany. Intelektualista Antoine marzy o ekscytującym życiu i przygodnych romansach, a z drugiej strony nie chce zranić swojego chłopaka - dobrodusznego psychologa Adara. Biznesmen Louis zakochuje się w kobiecie podczas służbowego pobytu w Brukseli, ale ukrywa ten fakt przed paryską narzeczoną. W końcu Gerard, zakała rodziny, bezrobotny marzyciel w wyciągniętym swetrze, przeżywa katusze po rozstaniu z ukochaną żoną. Nad wszystkim unosi się duch nadopiekuńczych Matki i Ojca, portretowanej zaskakująco ciepło kwintesencji mieszczańskości, którzy słowo "ślub" odmieniają przez wszystkie możliwe przypadki.



W ten sympatyczny świat "zwyczajnych" Francuzów niestety trudno uwierzyć, a tym bardziej się nim przejąć. To taka telenowelowa rzeczywistość, gdzie rytm nadają kolejne telefony zatroskanej matki, spotkania rodziny przy szpitalnym łóżku ojca i wspólne obiady. Zupełnie jak u Lubiczów - przy rytualnym kubku herbaty czasami wyjdzie na jaw małżeńska zdrada, ktoś uniesie się emocją, ktoś inny zacznie rozprawiać o zmarnowanym życiu. Dodatkowo Antoine, z którego perspektywy poznajemy rodzinę, to narrator mało wiarygodny: jest wyrazicielem buntu przeciwko stabilizacji, a jednocześnie akceptuje wszystkie "estetyczne" atrybuty kołtuńskiego stylu życia. Przyjemność dają mu kolacje z dobrym winem, sztuka współczesna i romanse, oprawki okularów błyszczą nowością, a rozmowy z braćmi o "prawdziwej miłości" brzmią jak wypisy z taniej pulpy ("Gdyby kazała mi skoczyć z dachu, zrobiłbym to" – mówi Louis do Antoine'a o swojej kochance). Naszpikowanie dialogów frazesami i zgrzebnymi aforyzmami odbiera bohaterom jakikolwiek rys indywidualny. Ta ciągła egzaltacja, wpadanie w retoryczny obłęd bliższe są sejmowej mównicy albo sesji coachingu niż potocznej mowie. A już zupełnie nieautentycznie wypadają postaci rodziców, bardziej przejętych magiczną siłą pierścionka zaręczynowego niż własnym podupadającym biznesem. Znamy to wszystko aż nazbyt dobrze z oper mydlanych, nie ma tylko tego kampowego naddatku, w którym sztuczność i przegięcie pracowały jednak na rzecz przyjemności widza. 

  

Szkoda, bo z tematu ucieczki przed odpowiedzialnością można było wycisnąć więcej. Porzucić stereotypową triadę „refleksja - sukces - anarchia” i sięgnąć głębiej, w poszukiwaniu relacji bardziej wielowymiarowych i skomplikowanych. A tak mamy smutę francuskiej dulszczyzny, opryskliwą i pozbawioną humoru jak kelner w paryskiej restauracji. Nawet jeśli ktoś odnajdzie w tych obrazkach siebie, to tylko na moment, bo reżyser już pędzi na łeb na szyję ze swoimi coelhizmami. "Warto dać sobie czas na próby", a może "Stara miłość nie rdzewieje"? Nieważne, bo u paryskich Lubiczów liczy się tylko kubek gorącej herbaty.
1 10
Moja ocena:
3
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones