Recenzja filmu

Odlotowy Sekstet (1997)
Joseph Vilsmaier
Ben Becker
Heino Ferch

Obrazy na ścieżce (dźwiękowej)

Ten film jest równie atrakcyjny jak "Kabaret" Boba Fosse'a, nad którym góruje siłą autentyzmu. Nazywali się Comedian Harmonists: czy ktoś o nich jeszcze pamięta? Podejrzewam, że niewielu. Choć
Ten film jest równie atrakcyjny jak "Kabaret" Boba Fosse'a, nad którym góruje siłą autentyzmu. Nazywali się Comedian Harmonists: czy ktoś o nich jeszcze pamięta? Podejrzewam, że niewielu. Choć nie tylko w rodzinnych Niemczech byli słynniejsi niż amerykańscy Revellersi i pozostało po nich mnóstwo oryginalnych nagrań i prawdziwie świetnych piosenek! Ale przetoczyła się po nich historia, i to ta najgorsza, nazistowska, która ich samych zniszczyła, a ich sztukę oddaliła od społecznego zainteresowania - i to, jak miało się okazać - na wiele lat. Może więc trzeba by uznać, że Harmoniści - podobnie jak wielu ludzi ich pokolenia - urodzili się w niedobrym czasie i w nieodpowiednim miejscu Europy? A może nawet w "niedobrym" kraju, bo przecież tylko połowa sekstetu była "czystej krwi Aryjczykami", a pozostali byli niemieckimi Żydami, co "tam" i "wtedy" oznaczało dla pierwszych szansę, a dla drugich - jej brak. Dzięki niemieckiemu reżyserowi Josephowi Vilsmaierowi wszyscy oni stają przed nami w filmie "Odlotowy sekstet", jakby nie minął czas. Stają przed nami w cudownej charakteryzacji przedwojennych gwiazdorów, w specjalnym kolorycie cyganerii berlińskiej, w pięknie fotografowanych światłach i cieniach, które każą myśleć o "spadkobiercach" ekspresjonizmu niemieckiego jako o najbardziej wyrazistej świadomości tamtej sztuki. W ruchu, w rodzajowości i w scenach z normalnego życia - by wreszcie lekko i sprawnie to wszystko zamienić na naszych oczach w prawdziwą sztukę. Wraz z ich sztuką wchodzimy w czas największych sukcesów zespołu, europejskich i amerykańskich, potem znowu niemieckich - z niesmakiem zauważając, że tym razem nad sceną króluje już wielka swastyka... a reakcje "brunatnych mundurów" brzmią coraz groźniej. Migawki z głodnego Berlina, bezrobotni ludzie, chwytający się każdego zajęcia, rozkręcająca się, niby przypadkowo, spirala agresji, politycznej przemocy, rasowej czujności... Tak, to jest ten czas. Groźny w dokumentach, bolesny w licznych niegdyś, niemieckich filmach rozrachunkowych, fascynujący, nawet po latach, dla największych mistrzów ekranu: choćby dla Bergmana w "Jaju węża" czy Viscontiego w "Zmierzchu bogów". Ale także jako nieskończenie "barwne" tło dla ambitnej komercji. Wtedy gdy scenografia, określając najlepiej ducha epoki, wyraźniej ukazywała atrakcyjność sztuki, charakteru ludzkiej wrażliwości. Tak było chociażby w amerykańskim "Kabarecie" Boba Fosse'a, gdzie wszystko było samą atrakcyjnością. Świadomie zamierzoną i mistrzowsko przeprowadzoną, ale opartą na klimacie tych samych czasów. Film Fosse'a, wspominam tu nieprzypadkowo. Bo przy całej odmienności czasu powstania tamtego i tego dzieła, odmienności kultur, z jakich się zrodziły, emocji, z jaką zwracały się do widzów, "Odlotowy sekstet" ma podobną siłę atrakcyjności. A przy tym góruje nad amerykańskim filmem siłą autentyzmu. Anegdota okolicznościowa podkreśla ogromne zasługi dla owego autentyzmu pewnego ważnego konsultanta filmu, czyli jedynego żyjącego do dziś członka tamtego sekstetu, naszego człowieka - Romana Cycowskiego. Ten Polak, a właściwie polski Żyd pochodzący z ortodoksyjnej rodziny łódzkiej, baryton, do dziś mieszka w Ameryce i choć ma ponad 90 lat, jeszcze niedawno pracował jako kantor w synagodze w Palm Springs. Zasługi Cycowskiego muszą być spore, bo rzeczywiście film ma w sobie świadomość dokumentu epoki. Wszak i jego aktorzy grają postacie autentyczne, a biograficzna opowieść o sześciu latach życia artystów jest dla samego reżysera dodatkowo jeszcze rejestracją fragmentu dziejów ich własnej ojczyzny. I to podprowadzonych do daty granicznej, do cezury wciąż wstydliwej - 1933 roku. Czy to przypadek, że takie wartości i takie cezury stają się tu jeszcze raz bardzo ważne? Trzeba też zwrócić uwagę, że film Vilsmaiera nie demonizuje epoki. Widać, że jego zasadniczym celem jest ukazanie uniwersalnej atrakcyjności sztuki. To jest zresztą osobna i fascynująca wartość filmu, nawet i pod względem technicznym: wszystkie piosenki są autentyczne. Elektronicznie przetworzone, udoskonalone nagrania świadczą o prawdziwej maestrii Harmonistów.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones