Recenzja filmu

Druciki (2009)
Ireneusz Grzyb
Aleksandra Gowin
Aleksandra Bednarz
Justyna Wasilewska

Rzeczywistość spleciona z drucików

"Druciki" są przede wszystkim przygodą estetyczną. Dla oczu i umysłu – dla widzów i dla samych twórców.
Oglądaniu filmów studentów i absolwentów Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej w Łodzi często towarzyszy przeświadczenie, że młodzi filmowcy wyczerpali już limit kolorów, a emocjonalnym ekwiwalentem ich obrazów jest depresja. Nic więc dziwnego, że puentą seansu pełnometrażowego debiutu Aleksandry Gowin i Ireneusza Grzyba z 2009 roku – "Drucików" – może być szok.

Do fabularnej struktury filmu reżyserskie duo podeszło z twórczą swobodą.  Skupili się nie tyle na zwartej, czy też logicznej historii, lecz na kreacji zjawiska autorskiego świata (wręcz kosmosu!). Znacie teorię, według której cała otaczająca rzeczywistość jest jedynie wytworem jaźni? Główna bohaterka "Drucików" – Magda (Aleksandra Bednarz) – patrzy na wszystko właśnie tak, jakby zależało od jej wyobrażeń. Letnie dni spędza pozornie jak miliony innych nastolatek, z bezimienną (jak wszystkie pozostałe postaci) przyjaciółką (Justyna Wasilewska), snując swoją własną opowieść o świecie.

Wątki debiutu Gowin i Grzyba żyją własnym życiem (splątane niczym pęk drucików), a twórcy niejednokrotnie prowadzą widza na manowce. Nie ma tu ani gorącego romansu, ani misji badawczej w odległej galaktyce. Jest coś na kształt baru sałatkowego z szerokim wyborem barwnych epizodów.

"Druciki" są przede wszystkim przygodą estetyczną. Dla oczu i umysłu – dla widzów i dla samych twórców. Pomimo momentami zaburzonego balansu bieli zdjęcia Malte Rosenfelda prezentują się imponująco, głównie ze względu na dopracowaną kompozycję statycznych kadrów. Dobrana symetria, żywe kolory, gra świateł, detale – wszystko prezentuje się wręcz baśniowo. Zarówno kiedy aktorki prowadzą dialog w półmroku przy świecach, jak i w epizodzie pokazującym inny (chciałoby się rzec: łódzki!) rodzaj piękna – najładniejsze miejsce na Ziemi według Magdy. Światła ruchliwej ulicy tworzą industrialny kalejdoskop. Również miejsca zamieszkania przyjaciółek wyraźnie dobrane zostały z dużą dbałością o warstwę wizualną filmu. Ireneusz Grzyb przyznał prywatnie, że niektóre sceny powstawały w ramach "osobistych pragnień estetycznych".

Bohaterki ubrane są zawsze w określone i, co ciekawe, dopełniające się kolory: ciepłe odcienie żółci i pomarańczu kontra chłodne fiolety i róże. Barwy  budzą skojarzenia z ideą jin i jang, oddając temperamenty obu dziewczyn. Czynią to zresztą o wiele lepiej niż dialogi. Słowa nic tu nie znaczą, chociaż potrafią rozbawić: trochę jakby Monty Python romansował z "Bravo Girl". Rozmowy wypełniają teorie spiskowe, ale przyjemne i przyziemne, dalekie od tematów politycznych. Wizje Magdy wydają się zresztą przedziwnie logiczne, jeśli tylko damy się ponieść galopującemu absurdowi.

Widowiskowo wypadają w "Drucikach" praca charakteryzatorska i efekty specjalne. Wspólne dzieło Grzyba i Gowin subtelnie koresponduje z dorobkiem ikon kulturowej psychodelii. Salvador Dali ukryty w gnijącej twarzy przyjaciółki Magdy przechadza się po Abbey Road, by w końcu owinąć się bluszczem surrealistycznej rzeczywistości. Film pary absolwentów łódzkiej Szkoły Filmowej nie chce być odbierany zbyt poważnie, sugeruje to już krojem czcionki napisów rodem z semaforowskich dobranocek.

Druciki to kino autorskie w najprostszym rozumieniu tego słowa – Aleksandra Gowin i Ireneusz Grzyb sprzedają nam bilet do swojego kosmosu. Filmowe druciki są jak obrazy w domu Magdy – figlarnie krzywe, wręcz niesforne. I jeśli ich istnienie wedle wspomnianej hipotezy jest wytworem mojego umysłu, to... lubię swoją wyobraźnię.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones