M. Night Shyamalan potrafi zamieszać w głowie widzowi. Po seansie każdego jego filmu trudno nie wyjść z kina z natłokiem myśli. Tym razem twórca niezapomnianego "Szóstego Zmysłu" posunął się
M. Night Shyamalan potrafi zamieszać w głowie widzowi. Po seansie każdego jego filmu trudno nie wyjść z kina z natłokiem myśli. Tym razem twórca niezapomnianego "Szóstego Zmysłu" posunął się jeszcze dalej. Po zobaczeniu "Ostatniego władcy wiatru" w głowie wirowało, jakby reżyser wsadził mi do niej mikser kuchenny i włączył turbo napęd. Tym razem zagadka filmu wydaje się nierozwiązywalna i ciężko znaleźć trop wskazujący drogę do odpowiedzi na pytanie: o co w tym wszystkim chodziło?
Historia oparta na animowanej serii stacji Nickelodeon opowiada o fantastycznej krainie stojącej na skraju wojny. Wśród nacji władających żywiołami wody, ziemi, powietrza i ognia to oczywiście ta ostatnia wykazuje płomienny zapał do podbicia wszystkich pozostałych. Plany pokrzyżować może im jednak odrodzony w ciele młodego Aanga (Noah Ringer) legendarny Awatar – jedyny, który potrafi władać wszystkimi czterema żywiołami. Obdarzony ognistym temperamentem zły Książę Zuko (Dev Patel) nie ustąpi więc dopóki nie schwyta Awatara...
Jest to z pewnością najbardziej przemyślane i spójne dzieło Shyamalana, które głęboko zakorzenione zostało w taoistycznej filozofii głoszącej zasadę niedziałania wu wei. Wszystko jest tutaj jej podporządkowane i to ona jest kluczem do rozwiązania zagadki skrywanej przez to dzieło. A więc po kolei.
Zaczynamy od scenariusza. Najwyraźniej został on uznany za zbędny, gdyż symptomów jego istnienia w filmie nie zauważymy. Shyamalan postawił jedynie na otwarcie umysłów widzów, którzy powinni sami zrozumieć o czym mówią bohaterowie, po co to mówią i jaki to ma związek z tym co widzieliśmy przed chwilą, poza opisaniem dosłownie tego co właśnie widzieliśmy. I jak się okazuje, jest to najbardziej pesymistyczny film w dorobku reżysera - swoista kulminacja jego mrocznych wizji, których zalążki widoczne były we wcześniejszych pracach. Po głębokiej analizie dialogów i struktury przyczynowo-skutkowej fabuły wychodzi bowiem na to, że wszystko to znaczyło po prostu... nic. Również sztuka gry aktorskiej jest tutaj niezauważalna. Najwyraźniej reżyser postanowił nie reżyserować swoich aktorów, żeby przypadkiem nie zaburzyć działania oświecającego Dao.
Wpływy wu wei pojawiają się w filmie również w scenach batalistycznych. Właśnie dlatego zapewne sprawiają one wrażenie pozostawionych samym sobie i pozbawione są dynamiki czy kreatywnego wykorzystania efektów specjalnych, a statyści wcielający się w wojowników ścierających się ze sobą armii są dosłownie... statyczni. Niestety całą tą skrupulatnie przez Shyamalana budowaną konstrukcję burzy niedopilnowany James Newton Howard, którego muzyka jako jedyny element filmu zupełnie nie wstrzeliwuje się w zamierzone przez reżysera odczucia, jakie dzieło to ma wywoływać. Cóż, nie ma filmów idealnych...
Shyamalan nigdy wcześniej nie zmierzył się z tak wysokobudżetową produkcją, a do tego poruszał się w nie do końca swoim gatunkowym środowisku kina familijnego w klimatach fantasy. Wszystko to nie przeszkodziło mu jednak wspiąć się na szczyt swoich możliwości. W końcu zasłużył sobie w pełni na tytuł współczesnego mistrza suspensu. Teraz kolejnych jego filmów po prostu aż strach się bać...