Kiedy w 2002 roku na ekranach światowych kin zagościł <a href="http://hero.filmweb.pl/Hero,%282002%29,o,filmie,Film,id=35798" class="n"><b>"Hero"</b></a> widzowie i krytycy oniemieli. Oto jeden z
Kiedy w 2002 roku na ekranach światowych kin zagościł "Hero" widzowie i krytycy oniemieli. Oto jeden z najciekawszych i najlepszych chińskich reżyserów, któremu popularność przyniosły poruszające dramaty takie jak "Zawieście czerwone latarnie", czy "Droga do domu" zrealizował pierwsze w swojej karierze widowisko z gatunku wuxia pian, które zachwyciło publiczność nie tylko ciekawą, przywodzącą na myśl "Rashomona" fabułą, ale przede wszystkim pięknymi zdjęciami, zapierającymi dech w piersiach scenami walk i umiejętnym wykorzystaniem kolorów. Zachęcony sukcesem "Hero", który w 2003 otrzymał nominację do Złotego Globu i Oscara, Yimou bardzo szybko podjął decyzję o realizacji kolejnego filmu z gatunku wuxia - "Shi Mian Mai Fu", który na polskie ekrany wchodzi pod tytułem "Dom latających sztyletów". Od razu muszę was uprzedzić, że choć "Hero" i "Dom latających sztyletów" należą do tego samego gatunku to jednak są to dwa różne filmy. Pierwszy z nich poza tym, że oferował wspaniałe sceny walki był również filozoficzną rozprawą na temat władzy i odpowiedzialności, która przez niektórych krytyków została odebrana jako pochwała totalitaryzmu. W "Domu latających sztyletów" nie znajdziemy ani scenariuszowej głębi, ani nawet kontrowersyjnego tematu. Najnowszy film Zhanga Yimou to dramatyczna historia miłosna, zachwycająca od strony wizualnej i technicznej, ale niestety fabularnie pusta, a niekiedy wręcz głupawa. Rzecz dzieje się w roku 859 w Chinach. Wspaniała niegdyś dynastia Tang chyli się ku upadkowi, rząd jest skorumpowany a kraj wstrząsany lokalnymi buntami. Najpotężniejszą z grup rebeliantów jest tytułowy "Dom latających sztyletów", która popularność wśród ludzi zdobyła tym, że to co zrabowała bogatym rozdawała biednym. Dwaj policjanci - Leo (Andy Lau) i Jin (Takeshi Kaneshiro) mają dziesięć dni by odnaleść kryjówkę buntowników. W tym celu pragną wykorzystać niewidomą kurtyzanę (Zhang Ziyi), którą uważają za córkę zabitego niedawno przywódcy Domu Latających Sztyletów. Wierzą, że dzięki niej będą w stanie dotrzeć do ich siedziby. Niestety, ich plany pokrzyżuje... miłość. "Dom latających sztyletów" to bez wątpienia jeden z najpiękniejszych filmów, jakie oglądać możemy na naszych ekranach. Obraz zrealizowany w większości na Ukrainie zachwyca kolorystyką, choreografią walk i... tańca, cudownymi zdjęciami, kostiumami i wspaniałą muzyką autorstwa Shigeru Umebayashi. I to dzięki nim jesteśmy w stanie w miarę bezboleśnie przebrnąć przez mielizny i naiwności scenariusza, których w najnowszym dziele Zhanga Yimou, niestety, nie zabrakło. Do połowy opowieść rozwija się sprawnie i mimo kilku niefortunnych dialogów ogląda się ją z dużym zainteresowaniem. Od połowy fabuła zaczyna się jednak gmatwać. Bohaterowie zmieniają fronty, okazują się być kimą innym niż podejrzewaliśmy na początku, a historia staje się nie dość, że naiwnie melodramatyczna, to jeszcze absurdalna, co sprawia, że publiczność wybucha śmiechem w sytuacjach, w których na pewno nie życzyliby sobie tego twórcy, nawet podczas naprawdę tragicznego finału. Sytuacji nie poprawia fatalne polskie tłumaczenie, które niejednokrotnie pozostawia wiele do życzenia. Kiedy jeden z bohaterów mów do niewidomej dziewczyny - "zaraz zobaczysz, co robimy z tymi, którzy nie chcą mówić" - trudno powstrzymać się od śmiechu. Takich kwiatków jest niestety więcej. Siłą "Domu latających sztyletów" jest strona wizualna filmu. W wielu scenach reżyserowi udało się zawrzeć to, co wielu z nas określa "magią kina". Zapatrzeni w ekran zapominamy o bożym świecie, a po zakończeniu seansu chcemy by rozpoczął się od nowa byśmy jeszcze raz mogli obejrzeć wspaniałą zabawę w "echo" i następujący po niej pojedynek w Domu Piwonii, potyczkę w bambusowym gaju, czy wreszcie finałową walkę w trakcie której piękna, kolorowa jesień przechodzi w zimę. Podobnie jak w "Hero", również w "Domu latających sztyletów" walki, za których choreografię odpowiedzialny jest Siu-Tung Ching, współtwórca sukcesu "Shaolin Soccer", zostały sfilmowane bardzo dobrze. Zhang Yimou umiejętnie korzysta ze zwolnionych ujęć i montażu, dzięki czemu możemy podziwiać niesamowite, przeczące prawom fizyki pojedynki. W porównaniu do "Hero" potyczki w "Domu latających sztyletów" są bardziej brutalne i nie pozbawione krwi, która niekiedy leje się naprawdę gęsto. "Dom latających sztyletów" to w moim przekonaniu film, który po prostu trzeba zobaczyć i do tego koniecznie w kinie z dobrym dźwiękiem. Jeśli przymkniecie oczy na niedoskonałości scenariusza oraz niefortunne dialogi i na dwie godziny poddacie się zachwycającej wizji wykreowanej przez reżysera na pewno nie będziecie zawiedzeni.