Recenzja filmu

Czarny łabędź (2010)
Darren Aronofsky
Natalie Portman
Mila Kunis

Brzydkie kaczątko

Darren Aronofsky znajduje się obecnie w ścisłej czołówce Hollywood. Ów wysoki status osiągnął jakby niepostrzeżenie, przechodząc od fazy obiecującego młodego-niezależnego z czasów "Pi" i "Requiem
Darren Aronofsky znajduje się obecnie w ścisłej czołówce Hollywood. Ów wysoki status osiągnął jakby niepostrzeżenie, przechodząc od fazy obiecującego młodego-niezależnego z czasów "Pi" i "Requiem dla snu", przez ambitną klapę "Źródła" do statusu persony pożądanej w światku filmowym wraz z "Zapaśnikiem" i "Czarnym łabędziem". Jest to przykład twórcy nietuzinkowego, przykuwającego uwagę. Ciężko mi jednak pojąć zachwyty nad jego ostatnim dziełem - "baletniczym" dreszczowcem zbierającym ze wszech stron "ochy" i "achy".

Owszem, zdaję sobie sprawę z tego, że jakiekolwiek słowa krytyki na forum publicznym pod adresem tej wariacji wokół "Jeziora łabędziego" skazują mnie niemalże na lincz. Mimo tego, nie potrafię dostrzec, co takiego urzekło miliony widzów na świecie w wizji Aronofsky'ego, że obwołali jego najnowszy projekt skończonym arcydziełem. Może sęk tkwi w tym, że każdy lubi od czasu do czasu poczuć się odrobinę "na poziomie", pozować na lekkiego snoba, który to oprócz "Avatara" i "Transformers" zna się także na nieco ambitniejszym kinie. A "Czarny łabędź" jest do tego wręcz wymarzony, bo idealnie wpasowuje się w tę subtelną niszę środka, gdzieś na styku autorskiej twórczości "dla wtajemniczonych", a rozrywką wyższej klasy.

A może po prostu brak odniesienia? Może sęk w tym, że owe rzesze zachwyconych po prostu nie znają zbyt dobrze bardziej zamierzchłej historii kina i klasyków, którzy bawili się w tego typu ekranowe wiwisekcje obłędu, by przytoczyć choćby "Wstręt". I tu znów pojawia się słowo klucz. W rozlicznych recenzjach, jakie wysypały się po premierze filmu, doczytałem się porównań do dorobku Polańskiego i Cronenberga (te dwa nazwiska padały najczęściej, stąd je przytaczam). To jedynie zaostrzyło mój apetyt w oczekiwaniu na seans. Niestety, okazało się, że porównania są to zdecydowanie na wyrost i dostrzegalne co najwyżej w warstwie najbardziej powierzchownej. Co do pierwszego z wymienionych nazwisk - tak, liczne nawiązania do wczesnych filmów twórcy "Chinatown" można tu odnaleźć. "Wstręt" to rzecz jasna największy banał, spokojnie da się jednak wymienić także choćby "Dziecko Rosemary". Zapatrzenie w kanadyjskiego kolegę po fachu ujawnia się z kolei w "cielesnych" koszmarach na jawie, które nawiedzają bohaterkę. Czyli zgoda, jakieś punkty wspólne znajdziemy. Cóż z tego jednak, skoro Aronofsky mimo wszystko do pięt zdaje się nie dorastać wspomnianym reżyserom. Nie wyciąga wniosków z przerobionych lektur i uparcie lansuje własny "styl". Nie dba o kompozycję kadrów, nie poświęca czasu na delektowanie się detalami, nie interesują go niuanse. W cenie za to jest rozedrgana kamera, rwany montaż, coś, co ja nazwałbym ogólnym niechlujstwem, a co bardzo odpowiada dzisiejszej widowni. Tego typu zabiegi są na miejscu u początkującego, zbuntowanego twórcy, wzbudzają jednak w moim odczuciu już lekki niesmak w przypadku kogoś, kto posiada wyrobioną markę.

Nic to, idźmy dalej, nie każdy wszak musi być następnym Leone albo Tarkowskim. Największym niewypałem w przypadku "Czarnego łabędzia" okazują się bowiem nie zdjęcia, a sama fabuła. Wciągająca z początku intryga z czasem okazuje się tylko kolejnym powieleniem zgranych do cna schematów, którymi kino popularne raczy nas od parunastu lat. Widzieliście "Podziemny krąg"? A "Mechanika"? Fajne filmy, co? Jednak nawet najbardziej wystrzałowy patent za czterdziestym razem jest już tylko wyświechtaną podróbą. Tym bardziej, gdy sięga po niego reżyser "z nazwiskiem". Podjudzany przez entuzjastyczne reakcje widzów liczyłem na wielkie zaskoczenie. I na szok porównywalny z tym, który towarzyszył pierwszemu seansowi "Requiem". Skończyło się na niedowierzaniu, które skwitować można krótko: czy oni naprawdę chcą mi znowu sprzedać ten sam kit?

Zawodzi tutaj także warstwa, że tak to ujmę, emocjonalna. O ile w przypadku poprzedniego dzieła nowojorczyka jego nośność polegała głównie właśnie na intensywności identyfikacji z głównym bohaterem, o tyle w przypadku jego kolejnego dokonania o żadnej identyfikacji nie ma już mowy. Nie neguję, że postać Niny to być może największe aktorskie dokonanie Natalie Portman, tym bardziej, jeśli wziąć pod uwagę, że jest to odtwórczyni, która jak do tej pory nic specjalnie nie zdołała na ekranie pokazać (no, może poza "Leonem"). Nie zmienia to jednak faktu, że jej bohaterka to persona wysoce antypatyczna, której kibicować i współczuć nijak się nie da. To typ "szarej myszki", zadufanej w sobie i zakompleksionej jednocześnie cnotki, która cały dotychczasowy żywot spędziła na marzeniach o księciu na srebrnym koniu, a na dźwięk słowa "seks" rumieni się i traci mowę. Jej tragiczna w założeniu historia wcale nie przejmuje, ja sam byłem mocno poirytowany jej osobą, a każde jej potknięcie budziło jedynie mój poklask.

Wyżywam się, ile wlezie, ale prawda jest taka, że Aronofsky mnie rozzłościł. Sprawił zawód, bo po jego wcześniejszych dokonaniach liczyłem na coś znacznie lepszego. Zamiast obiecanego łabędzia otrzymałem brzydkie kaczątko pod postacią wysuszonej facjaty Portman, zamiast głębi - pseudogłębię, zamiast domniemanego artyzmu - artystowską pozę w słudze komercji. Jeśli po tak nietrafionej propozycji ten reżyser postanowi osiąść na laurach pod wpływem pochwał pod swym adresem, to całkiem prawdopodobne, iż czeka go równia pochyła.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W jednym z nowojorskich teatrów reżyser Thomas Leroy właśnie przygotowuje nową wersję "Jeziora... czytaj więcej
Intrygujący szum wokół "Czarnego łabędzia" okazuje się niebezpodstawny. Darren Aronofsky po świetnym,... czytaj więcej
Zarys pomysłu na film "Czarny łabędź" pojawił się w głowie Darrena Aronofsky'ego w trakcie montowania... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones