Ci nudni Francuzi

Fabuła zamyka się tu w bezpiecznych ramach, jest poprowadzona tak, aby przypadkiem nikogo nie urazić. Dlatego nie ma tu miejsca na zaskoczenie: wszystko dzieje się według utartych schematów, a
Co ma zrobić para przeżywająca kryzys w związku? Jak zaradzić temu, że kobieta nie chce dłużej dbać o dom i zajmować się dziećmi, a mężczyzna – pracować w biurze do późnego wieczora? Państwo Marciac, czyli bohaterowie filmu "Kobieta na Marsie, mężczyzna na Wenus", wynajdują tyle proste, co nietypowe rozwiązanie tego problemu: zamienią się rolami. Cel: oboje wreszcie będą szczęśliwi i uratują swoje małżeństwo. W praktyce oczywiście wszystko okazuje się działać trochę inaczej, niż przewidywali. Żona Adriane, grana przez Sophie Marceau, nie radzi sobie w szefowaniu firmą budowlaną męża, Hugona (Dany Boon). Ten z kolei kompletnie nie potrafi ogarnąć obowiązków Adriane, które traktował wcześniej z lekceważeniem. Zanim sytuacja się unormuje, będzie miejsce na kilka gagów opartych na stereotypie: baba nie nadaje się do zarządzania, a facet nie został stworzony, by pielęgnować domowe ognisko.

"Kobieta na Marsie, mężczyzna na Wenus" zrobiła początkująca reżyserka Pascale Pouzadoux na podstawie popularnego, fabularyzowanego poradnika z cyklu "jak być szczęśliwą" napisanego przez inną panią. I film powstał chyba szczególnie po to, by kobiety mogły podczas seansu powiedzieć z satysfakcją do siedzącego obok partnera: "A widzisz?". Na przykład w trakcie takiej sceny: mąż, który z trudem uporał się z czynnością rozwieszenia prania, chwali się swoim wyczynem żonie, na co ona odpowiada:  "I co z tego? Jak ja rozwieszałam pranie, to o tym nie rozmawialiśmy". Ale tak naprawdę strasznie marna będzie ta kobieca satysfakcja, ponieważ zbudowano ją na banalnym i chyba mocno przestarzałym założeniu: facet nie potrafi sobie nawet wody sam zagotować i dopiero, gdy przejmie niektóre kobiece obowiązki, zrozumie swoją partnerkę i stanie się lepszy. Fuzja cech kobiecych i męskich okazuje się drogą do sukcesu w pracy i szczęścia w życiu prywatnym. Tyle że pokazywanie przez dwie godziny, jak bohaterowie z bólem przekonują się o tym na własnej skórze, to jak wyważanie otwartych drzwi równouprawnienia.

Ale dobrze, przecież komedia nie musi odkrywać Ameryki. Wystarczy, że śmieszy. Tymczasem "Kobieta na Marsie, mężczyzna na Wenus" z tego zadania wywiązuje się ledwo na ocenę dostateczną. Bo jeśli już porusza się wśród stereotypów, to niech je chociaż fajnie skarykaturyzuje, doprowadzi do ekstremum. Niestety fabuła zamyka się w bezpiecznych ramach, jest poprowadzona tak, aby przypadkiem nikogo nie urazić. Dlatego nie ma tu miejsca na zaskoczenie: wszystko dzieje się według utartych schematów, w wyprasowanej scenerii jakiejś paryskiej dzielnicy willowej. Nudna francuska burżuazja na ekranie w wersji Pouzadoux wypada po prostu nudno,  a nie śmiesznie, jak na przykład w komediach Jacques'a Tatiego. Film jest też pozbawiony lekkości, która mogła być jego główną zaletą. Wyszła komedia letnia – nakręcona sprawnie, ale niezbyt zajmująca.

Są jeszcze aktorzy: Marceau wygląda pięknie jak zwykle, ale jej talent komediowy nie do końca mnie przekonuje. Dany’ego Boona można polubić za plastyczną mimikę i powierzchowność zwykłego chłopaka z sąsiedztwa. Zresztą nazwisko gwiazdy "Jeszcze dalej niż północ" pewnie miało przyciągnąć Francuzów do kin na "Kobietę na Marsie…". Ale filmowi Pouzadoux daleko do francuskiego hitu wszech czasów.
1 10 6
Rocznik '82. Absolwentka dziennikarstwa i kulturoznawstwa na UW. Członkini Międzynarodowej Federacji Krytyków Filmowych FIPRESCI. Wyróżniona w konkursie im. Krzysztofa Mętraka. Publikuje w "Kinie",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?