Recenzja filmu

Gottland (2014)
Lukáš Kokeš
Petr Hátle

Druga wizyta w kraju Gotta

Filmowy "Gottland" dostarcza przeglądu przez wielość form podawczych kina dokumentalnego. Obok triku z panoramą mamy tu więc także animację. Formuła filmu rysunkowego dodaje kolejny nawias do
Mariusz Szczygieł pół żartem pół serio przyznał, że jego zdaniem najlepszy autor to autor martwy i on tym martwym autorem być potrafi. Chodziło mu oczywiście o to, że postanowił nie wtrącać się w pracę pięciorga młodych czeskich filmowców, którzy zabrali się za ekranizację jego bestsellerowej książki "Gottland". I tak chyba powinno być. Najlepsze adaptacje to w końcu takie, które nie podchodzą do pierwowzoru na kolanach. Każdy z młodych twórców znajduje więc w reportażach Szczygła zaledwie inspirację, z której wyciąga już własną opowieść. Problem polega tylko na tym, że świetna książka Polaka robi filmowcom nie lada konkurencję.



Czuć tu bowiem nieopierzenie twórców, to, że nie panują jeszcze do końca nad dostępnymi im środkami wyrazu, a już do mistrzowskiej lekkości i przejrzystości prozy Szczygła sporo im brakuje. Co wcale nie znaczy, że nie warto "Gottlandu" obejrzeć. Choć papierowa wersja pozostaje niedoścignionym ideałem – stając się rodzajem kuli u nóg dokumentalistów – dostarcza zarazem ciekawego kontekstu dla wersji filmowej. Skoro twórcy potraktowali pozycję Szczygła jedynie jako punkt wyjścia, skarbnicę wartych poruszenia tematów – a nie scenariusz – seans staje się rodzajem zabawy w tropienie różnic. Te same wątki, ci sami bohaterowie – inne spojrzenie, inne wnioski.

I tak – przykładowo – historia obuwniczego przedsiębiorstwa rodziny Batów u Szczygła jest opowieścią o kapitalizmie posuniętym niemal do totalitaryzmu. Najlepiej uświadamia to wzmianka o umieszczonym w windzie ruchomym gabinecie dyrektora, którego obecność czyniła z fabryki Baty istny panoptikon, miejsce permanentnej inwigilacji pracownika przez zwierzchnika obdarzonego wszechogarniającym spojrzeniem. Owa winda pojawia się co prawda w filmie, ale tutaj jej jazda zostaje zaprzęgnięta w odgórną koncepcję narracyjną i służy zupełnie innej metaforze. Linia produkcyjna "po okręgu" z fabryki butów staje się symbolem czasu, mielącego wszystko żarna historii. Praca kamery powiela ten ruch i cała etiuda zrealizowana jest jako panorama. Poszczególne ujęcia nie następują po sobie, a przewijają się przez ekran, znikając za lewą krawędzią kadru, gdzieś w przeszłości.



Obecność takiego kreacyjnego zabiegu stylistycznego jest znamienna dla całości. Filmowy "Gottland" dostarcza bowiem przeglądu przez wielość form podawczych kina dokumentalnego. Obok triku z panoramą mamy tu więc także animację. Formuła filmu rysunkowego dodaje kolejny nawias do historii pisarza Eduarda Kirchbergera, dla którego prawda była materią równie płynną i podatną na formowanie, co fabuły jego powieści. W przypadku wątku aktorki Lidy Baarovej wykorzystano z kolei inscenizację. To zabieg, który pozwala przezwyciężyć niedostatek materiału, ale również podkreśla motyw przeszkód stojących na drodze w dociekaniu prawdy. W gwieździe filmowej swego czasu zakochał się sam Goebbels i kobieta przez resztę życia musiała tłumaczyć się z tego epizodu. Jej losy stają się tu więc kolejnym scenariuszem do odegrania. Tym razem jednak filmowy (melo)dramat jest autentyczny, oparty na faktach.

Ta wolność od książki nie zawsze oznacza jednak wolność od słowa. Etiuda o Zdenku Adamcu, który podpalił się w proteście przeciwko "złu tego świata", wydaje się zbyt obciążona właśnie przez narrację. Lektor relacjonuje kolejne fakty z życia bohatera, a przed naszymi oczami przewijają się obrazki z czeskiej codzienności: a to szkolna klasa, a to praskie ulice. Samotność Adamca, jego wyobcowanie ze społeczeństwa zostają tu trafnie wygrane. Ale to za mało, by umotywować ten natłok słów i obrazów, który z czasem zaczyna po prostu nużyć. Z ich zderzenia nie rodzi się refleksja wykraczająca poza standardowe "bywa ciężko".



Dużo ciekawszy obraz czeskiego społeczeństwa znajdziemy w rozdziale o stojącym niegdyś w Pradze największym na świecie pomniku Stalina. Szczygieł relacjonował historię jego powstania i zburzenia, piętnując absurdy komunistycznej propagandy. Wersja filmowa jest za to ciągiem dalszym, opowieścią o próbie zagospodarowania już pustego miejsca po Stalinie. Obecnie stoi tam gigantyczny metronom, a młodzież jeździ sobie na deskorolkach, swego czasu planowano jednak zamienić wzgórze w gigantyczne akwarium, a pewna młoda artystka wciąż marzy, by stanęła tam podobizna… Michaela Jacksona. Młodzi filmowcy sami zastanawiają się tu nad przyszłością swego narodu, sami stawiają pytania i snują refleksje, niezależnie od tego, co napisał Szczygieł. Nie dają opowiedzieć o sobie samych starszemu co najmniej o pokolenie obcokrajowcowi. I dobrze.
 
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones