Recenzja filmu

John Carter (2012)
Andrew Stanton
Taylor Kitsch
Lynn Collins

Historia powszechna

Jeżeli spytam o bohatera mitu, filmu czy też książki, który w niezwykły sposób trafia do obcej krainy, odkrywa w sobie nadludzką moc, ratuje piękną księżniczkę i walczy ze złem, każdy zapewne
Jeżeli spytam o bohatera mitu, filmu czy też książki, który w niezwykły sposób trafia do obcej krainy, odkrywa w sobie nadludzką moc, ratuje piękną księżniczkę i walczy ze złem, każdy zapewne będzie potrafił podać przykład takiej postaci i to niejednej. Przykłady podobnych historii można by mnożyć w nieskończoność. Opowieść o Johnie Carterze wpisuje się idealnie w ten schemat.

Kapitana Johna Cartera (w tej roli Taylor Kitsch), wdowca i weterana walczącego po stronie Południa w wojnie secesyjnej, poznajemy na krótko przed jego… pogrzebem. Akcja zawiązuje się w momencie, w którym jest śledzony przez tajemniczego mężczyznę. Następnie narracja skupia się na Edgarze, bratanku Cartera. Dociera on do posiadłości stryja, gdzie odczytuje jego testament. Wśród najważniejszych rzeczy w spadku jest dziennik. Pierwsze karty spisanej historii dotyczą wydarzeń sprzed trzynastu lat, kiedy to Carter poszukiwał złota w legendarnej jaskini. Po dezercji z wojska i kilku przygodach udało mu się ją w końcu znaleźć. Odebrawszy talizman tajemniczemu przeciwnikowi, który zaatakował go w grocie, trafia w niezrozumiały dla siebie sposób do innego świata.

Film "John Carter" trzyma bardzo dobry poziom. Grze aktorskiej nie można nic zarzucić, chociaż brak tu wybijających się kreacji. Na uwagę zasługuje Willem Dafoe podkładający głos i ruchy pod postać Tarsa Tarkasa, wodza jednego z plemion rasy Tharków zamieszkujących planetę Barsoom. Oprawa filmu, zarówno wizualna jak i dźwiękowa, również jest dobra. Krajobrazy Marsa (nazywanego przez jego mieszkańców właśnie Barsoom) są surowe, ale pośród nich możemy podziwiać wioski obcych, miasta – przypominającą starożytny Rzym cytadelę Helium, ruchome steampunkowe miast Zodanga czy wioskę Tharków. Muzyka Michaela Giacchino, nie wyróżnia się i nie zapada w pamięć, ale dobrze dopełnia obraz całości. Jest kino akcji. Jest przygoda. Jest humor. I są też niskie noty filmu i chłodny odbiór ze strony krytyków. Powstaje pytanie – skoro film był dobrze przygotowany, to co stanowi jego słabą stronę?

By odpowiedzieć na to pytanie, trzeba cofnąć się do korzeni filmu. Przed premierą "John Carter" był reklamowany jako historia, bez której nie byłoby "Gwiezdnych Wojen". Jak to możliwe? Otóż film jest ekranizacją, która swoją kinową premierę miała w stulecie rocznicy wydania książki. Opowieść o weteranie Wojny Secesyjnej trafiającym na Marsa, swój pierwowzór miała w cyklu książek Edgara Rice Borroughsa, pisarza bardziej znanego w Polsce z serii książek o Tarzanie, niż o Johnie Carterze (bratanek głównego bohatera nosi nazwisko właśnie po autorze). W ciągu tych dekad wielu twórców, zarówno prozy jak i kina, inspirowało się na twórczości Borroughsa. Jednym z zarzutów wobec filmu była jego odtwórczość. Oprócz archetypowego bohatera, który przewija się przez wiele utworów, mamy do czynienia z różnymi elementami, które widzieliśmy na ekranie już wiele razy. Przeniesienie się na inną, pustynną planetę znane jest z "Gwiezdnych Wrót", wioska Tharków i igrzyska, które organizują odbyły się w "Ataku Klonów",  podróż do zakazanego miejsca, w którym można poznać prawdę o cywilizacji, miała miejsce w "Planecie Małp", a nadnaturalne zdolności bohatera, które dają o sobie znać dopiero na rządzącej się innymi warunkami przyrodniczymi planecie posiadał "Superman". Trzeba jednak pamiętać, że wszystkie te filmy powstały na długo po książce Borroughsa i to one z niej czerpią, a nie na odwrót. Mając świadomość tego faktu, wystarczy podejść do seansu naiwnie, odcinając się od tego, co już widzieliśmy i znamy – prosty przepis na otrzymanie satysfakcji z filmu.

Patrząc na perypetie Johna Cartera jak na coś nowego z zaciekawieniem ogląda się jego odkrywanie i przystosowanie do warunków i realiów świata Barsoom. Początkowo bohater w komiczny sposób stara się przystosować do panującej na planecie grawitacji, niższej niż ta na Ziemi. Widząc to, zastanawiamy się, dlaczego filmy z gatunku tak rzadko poruszają problematykę innych warunków na obcych planetach, sprowadzając je w dużej mierze do zwykłego różnicowania krajobrazów. Podobnie zaakcentowany został też wątek zaklimatyzowania się wśród obcych. W przeciwieństwie do wielu filmów, gdzie podróżnicy przemierzający kosmos od razu bez problemu porozumiewają się z obcymi (w dodatku najczęściej po angielsku), John Carter uczy się pojedynczych słówek, próbuje porozumiewać się na migi (chociaż w miarę rozwoju fabuły wątek ten został mocno uproszczony). Następnie jesteśmy świadkami starć podniebnych statków napędzanych przez kolektory słoneczne – dziś wydaje się to oczywiste, ale kiedy autor oryginału opisywał go sto lat temu, był to wizjonerski pomysł. To samo można powiedzieć o mechanicznym mieście, czy wysoce zaawansowanej, wręcz magicznej, technologii pradawnej rasy Thernów – ale jak powiedział autor i scenarzysta "Odysei kosmicznej", Arthur C. Clarke "Magia to nauka, której jeszcze nie rozumiemy".

"John Carter" ma jeszcze drugie dno, trudniej widoczne na pierwszy rzut oka. Jest to też opowieść o ludzkiej naturze oraz o historii człowieka. Po stracie rodziny podczas wojny główny bohater dezerteruje i skupia się na poszukiwaniu bogactwa. Jednak gdy dociera na Barsoom znów znajduje cel w życiu – stara się uratować chylącą się ku upadkowi cywilizację. Chociaż początkowo kieruje się zwykłą ludzką pazernością i interesuje go tylko złoto, w końcu zaczyna walczyć w słusznej sprawie. Nie bez znaczenia na jego postawę jest też rozwijające się uczucie do księżniczki Dejah (Lynn Collins), pomimo, że ona również nie jest nieskazitelną postacią – ucieka od odpowiedzialności, nie kierując się dobrem swojego ludu, a strachem przed utratą wolności. Ludzkie słabości przejawia także  wspomniany obcy, Tars Tarkas, przekładając nad prawo swojego ludu dobro własnej córki. Są to jednak przykłady słabostek pojedynczych postaci. Najbardziej pesymistyczną wizję roztacza Matai Shang (Mark Strong), przedstawiciel rasy Thernów. Opowiada Johnowi o swoim ludzie, który od zarania dziejów śledził rozwój różnych cywilizacji na wielu planetach. Według jego relacji każde społeczeństwo podziela ten sam los; rozwija się, buduje cywilizację, a z czasem zaczyna toczyć między sobą wojny i niszczy swój własny świat. Przykład umierającego i wyeksploatowanego z bogactw naturalnych Barsoomu, na którym nawet woda stała się dobrem luksusowym, jest zdaniem Matai Shanga wizją tego, co w przyszłości czeka również Ziemię.

Podsumowując, "John Carter", chociaż nie jest wybitny, stanowi ciągle porządne kino science fiction, a także opowieść z przesłaniem. Akcja toczy się szybko, nie pozwala się nudzić – czasami nawet zbyt szybko, przez co widać uproszczenia i płycizny w scenariuszu, tak typowe dla adaptacji książek. Jaka jest więc inna wada filmu, może największa, która przesądziła o tylu negatywnych opiniach? Powstał zbyt późno w stosunku do swojego literackiego oryginału. Ale czy to jego minus? Dzięki współczesnej technologii można w pełni podziwiać Barsoom, zamieszkujące go rasy, ich zaawansowane technologie – przed dekadami kino nie miało aż takich środków, by odzwierciedlać w pełni owoce wyobraźni pisarzy. Szkoda, że osoby oceniające go niepochlebnie i zarzucające kopiowanie schematów nie spojrzały głębiej i nie doceniły opowieści o poszukiwaniu swojego miejsca w świecie (niekoniecznie tym, na Ziemi). Nie dostrzegły historii o domu, nie jako miejscu, w którym się rodzimy, a miejscu, do którego czujemy, że należymy.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
W Internecie coraz więcej głosów o niepowodzeniach finansowych najnowszej produkcji Disneya. Obwinia się... czytaj więcej