Recenzja filmu

Ściana (1982)
Alan Parker
Bob Geldof
Christine Hargreaves

Is there anybody out there?

Więc spodziewasz się typowej recenzji, w której robię z siebie zarozumiałego bufona, aroganckiego osła do kwadratu? Chcesz poczuć się lepiej, wiedząc, że możesz uznać siebie samego za
Więc spodziewasz się typowej recenzji, w której robię z siebie zarozumiałego bufona, aroganckiego osła do kwadratu? Chcesz poczuć się lepiej, wiedząc, że możesz uznać siebie samego za inteligentniejszego, wrażliwszego i o wiele bardziej zrównoważonego ode mnie? Przykro mi, słoneczko, ale nie tym razem. Przepraszam za pierwszy akapit. Jednak pisząc o "The Wall", ciężko się powstrzymać przed takim początkiem. Poza tym po raz pierwszy biorę na warsztat coś nieprzeciętnego. To, co do tej pory recenzowałem tak ma się do "The Wall", jak muzyka z festiwalu Eurowizji do... No właśnie, jak do utworów Pink Floyd. Co uważam za dodatkowy pretekst dla niestandardowego otwarcia. Obiecuję za to, że nie zamknę tekstu klamrą - mimo że taka jest właśnie struktura albumu Pink Floyd. Postaram się też uniknąć rzucania tytułami poszczególnych utworów - nie licząc tytułu recenzji. Najpierw garść faktów. Na "The Wall" składają się: film z Geldofem, sekwencje animowane i muzyka z albumu Pink Floyd o tym samym tytule. Co do muzyki - jest drobna różnica w stosunku do albumu, na którym jednak nie wszystko się zmieściło, za to znalazło sobie miejsce w filmie (a także na koncertach). W przypadku innego utworu ma miejsce sytuacja odwrotna - jeśli chce się go posłuchać, należy uruchomić zestaw stereo, a nie kino domowe. W sferze dźwięku pozostając: należę do tej grupy ludzi, którzy Pink Floyd uwielbiają. Nie odważyłbym się zaszufladkować ich twórczości w żaden sposób, a mimo to czuję, że każda nuta, każdy dźwięk jest dokładnie tam, gdzie być powinien. Album uważam za doskonały. Powstaje pytanie: czy przerobienie tego albumu na film wyszło mu na zdrowie? Najpierw fabuła. Chciałoby się rzec, że jest taka sama, jak w przypadku albumu, ale nie wypada na tym poprzestać. Zatem: jest to historia odnoszącego sukcesy muzyka rockowego, zwanego dalej Pink. Jest on kimś na kształt połączenia Rogera Watersa i Syda Barretta (które to nazwiska fanom mówią wszystko i zapewne nic laikom; nie zamierzam jednak streszczać ich biografii). Pink siedzi w hotelowym pokoju, rozmyśla o przeszłości i teraźniejszości, przy czym stopniowo popada w obłęd. Wspomina wszystko, co spotkało go od narodzin, poprzez utratę ojca (Pink senior poległ za ojczyznę na wojnie), nadopiekuńczą matkę, szkolne niedole, seks, zdradzającą żonę... Krótko mówiąc, przedmiotem tej zadumy jest życie - czasem w wersji standard (bo komu nie przyprawiono rogów), a czasem w wersji de luxe (gdy w grę wchodzą groupies, drogie zabawki i narkotyki). Jest to historia lęku, emocjonalnego okaleczenia, alienacji, egoizmu, a w końcu - szaleństwa. Historia pełna wymowy antywojennej i sprzeciwu wobec totalitaryzmu. Całość jest opowiedziana w depresyjno-maniakalnym stylu. Wściekłość przeplata się z melancholią, ale nie dzieje się tak w sposób równomierny. Gdyby ktoś pofatygował się i narysował wykres, w którym kolor niebieski oznaczałby melancholię, a czerwony agresję – początek filmu byłby przeważnie błękitny, druga połowa natomiast pałałby purpurą. Krótki akapit o animacji. Wstawki animowane stanowią siłę tego obrazu. Doskonale współgrają z muzyką, przy czym są zrealizowane - no trudno, użyję tego wyrazu - genialnie. "The Wall" jest jedynym filmem, który sprawia, że ciarki przebiegają mi wzdłuż kręgosłupa - a dzieje się tak najczęściej właśnie, gdy na ekranie widnieją animacje. Na wszelki wypadek jednak zaznaczę - fragmenty będące zwykłym filmem też są jak najbardziej w porządku. Dialogi są szczątkowe, ale Bob Geldof został zakontraktowany nie tylko na wykorzystanie jego oblicza, więc można go usłyszeć, jak śpiewa w jednym, czy dwóch momentach. Do tego scena, w której apodyktyczny nauczyciel wyrywa młodemu Pinkowi zeszyt i przed całą klasą odczytuje jego "grafomańską poezję", która dla każdego fana okazuje się tekstem pewnego hitu Pink Floyd - cóż, taki detal, a jak cieszy. Podsumować mogę krótko - album Pink Floyd, po przerobieniu na film, bynajmniej nic nie stracił, a bez wątpienia sporo zyskał. Różnice między dwoma dziełami są dostatecznym pretekstem, aby dać zarobić artystom i nabyć zarówno film, jak i sam album. I choć wypadałoby wskazać jakieś niedociągnięcie - nie potrafię. Ten obraz jest tak bliski doskonałości, jak to tylko możliwe w tym nieszczęsnym świecie. Mogę co najwyżej zgłosić zażalenie na polski tytuł. Jak to często w polskich przekładach bywa: tłumacze spartolili. Może, gdyby zadanie przetłumaczenia tytułu powierzyć komuś, kto ma coś wspólnego z literaturą, na przykład poecie, a nie angliście z ukończoną translatoryką, nie byłoby tej fuszerki. Wyraz "ściana" sugeruje schronienie, ale też okna, sufit, drzwi i wiszące na haczykach obrazki. Nie ma natychmiastowego skojarzenia z niemożliwą do przebicia barierą. Niestety, proszę państwa, wbrew temu, co usiłuje się nam wmówić, tytuł tego dzieła brzmi "Mur".
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nie będę pisał o wpływie, jaki "The Wall", jedenasty album studyjny w karierze grupy Pink Floyd, wywarł... czytaj więcej
"The Wall" jest opowieścią o samotności. Opowieścią o Pinku, który przez lata otacza się murem izolacji.... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones