Recenzja filmu

Mały Książę (2015)
Mark Osborne
Dariusz Błażejewski
Riley Osborne
Mackenzie Foy

Mała i Książę

Osborne'owi należą się punkty za inwencję. Zamiast zekranizować "Małego Księcia" po bożemu, na kolanach, podjął trud odświeżenia go dla młodego widza. Może twórca jest świadom, że większość
"Mały Książę" Marka Osborne’a to nietypowa hybryda. Historia Małego Księcia z kart książki Antoine'a de Saint-Exupéry'ego nie tylko wtłoczona jest tu w ramy zupełnie innej opowieści, ale i zostaje pociągnięta dalej, poza ambiwalentny finał oryginału. Wyznaczany przez produkcje Pixara czy DreamWorks standard komputerowej animacji dla najmłodszych łączy się z kukiełkową stylistyką rodem z realizacji Henry'ego Selicka ("Koralina") czy Wesa Andersona ("Fantastyczny Pan Lis"). A przesłanie z wydanego ponad pół wieku temu literackiego pierwowzoru podparte jest skrojonym na dzisiejsze czasy antykorporacyjnym morałem. Brzmi jak recepta na filmową katastrofę, która nie zadowoli ani fanów powieści, ani najmłodszych widzów, mających spotkanie z książkowym Księciem jeszcze przed sobą. A jednak się udaje.



Oczywiście, o ile przełkniemy fakt, że akcja filmu rozgrywa się w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, gdzie "Mały Książę" nie jest międzynarodowym bestsellerem ani powszechnie znaną historią. Na osiedlu zuniformizowanych domków mieszka mała dziewczynka ze swoją matką. Kobieta jest zapiętą pod szyję szeregową pracownicą jakiegoś koncernu, która chce zawczasu wdrożyć córkę w rygor bycia trybikiem korporacyjnej machiny. Precyzyjnie rozpisany plan wakacyjnej nauki weźmie jednak w łeb, kiedy dziewczynka zaprzyjaźni się z ekscentrycznym sąsiadem. Stary pilot opowie jej o pewnym mieszkającym na asteroidzie chłopcu i nauczy ją, że w życiu nie liczą się jedynie biznesplany oraz tabelki. Wyobraźcie sobie, że typowa bohaterka filmu studia DreamWorks nagle odkrywa istnienie rzeczywistości rodem z filmu Selicka – i będziecie mieli pojęcie, w jakim kierunku zmierza ten "Mały Książę". To droga od studyjnej animacyjnej rutyny do autorskiej przypowieści z sercem na dłoni.

Łącząc wspomniane dwie szkoły animacji, Osborne – sam mający na koncie m.in. "Kung Fu Pandę" – robi bardzo sprytny wybieg. Najpierw "oswaja" widzów tym, co stanowi dziś styl zerowy kina dla dzieci: czyli światem cyfrowo gładkich postaci wygenerowanych w pamięci superszybkich komputerów. A dopiero potem daje nura w bardziej umowną, ale i bardziej namacalną – oraz wymagającą – konwencję filmu kukiełkowego. To zarówno udany zabieg narracyjny, jak i trafiona w punkt wykładnia sensów. Z przestrzeni mimetycznej grafiki komputerowej reżyser wskakuje przecież w przestrzeń niemalże mityczną. Bo marionetkowa natura postaci jest tu aż nazbyt oczywista, one same zaś nabierają cech symboli. Widzimy przecież jak na dłoni, że chłopiec i lis są nie tylko chłopcem i lisem, ale i kawałkami drewna oraz sukna. W ten sposób Osborne nadaje tej "historii wewnątrz historii" umowny charakter. Zostaje ona wystylizowana na przypowieść, na wykład o ideach (takich jak choćby przyjaźń).



Dziewczynka pełni tu rolę sceptycznego odbiorcy, wciąż kwestionuje kolejne fantastyczne relacje pilota i zadaje niewygodne pytania. Jest zarazem bohaterką i słuchaczką, staruszek z kolei – narratorem i egzegetą w jednym. Trik z samokomentującą się narracją stanowi co prawda rodzaj autorskiego pójścia na łatwiznę; reżyser przecież na wszelki wypadek dopowiada, co chciał nam przekazać. Ale, po pierwsze: chwyt ten pozwala wyraźnie wybrzmieć przesłaniu (a to przecież film dla najmłodszych); po drugie: podkreśla paraboliczny charakter "Małego Księcia". Podkreśla fakt, że jest on baśnią, która ożywa właśnie w procesie opowiadania.

Inna sprawa, że sama opowieść nieco rozmywa się w ciągłych przeskokach między kolejnymi piętrami narracji. Zwłaszcza dopisane przez scenarzystów dalsze losy Księcia nie wytrzymują porównania z tym, co znamy już z książki Saint-Exupéry’ego. Główna bohaterka wyrusza na niesamowitą eskapadę i dowiaduje się, co naprawdę spotkało tytułowego bohatera. W tej niespodziewanej kontynuacji gubi się jednak czystość oryginału, jego baśniowa prostota. A zastępuje ją typowy spektakl kinowych katastrof i pogoni. I chyba też dlatego konieczne jest wspomniane wyżej dopowiedzenie morału – bo nowe wątki tylko go rozcieńczają. Nie zmienia to jednak faktu, że ów dodatkowy rozdział ogląda się pierwszorzędnie. Osborne ze swadą kreuje wizję biurokratycznego molocha rodem z "Playtime" Tatiego czy "Brazil" Gilliama. Pokazuje ponury horyzont, ku jakiemu prowadzi korpo-kierat, jakiemu podlega od najmłodszych lat główna bohaterka. Pytanie tylko, czy "Mały Książę" faktycznie zyskuje cokolwiek na poszerzeniu go o rutynową przestrogę, że w domach z betonu nie ma wolnej miłości. 



Osborne'owi należą się jednak punkty za inwencję. Zamiast zekranizować "Małego Księcia" po bożemu, na kolanach, podjął trud odświeżenia go dla młodego widza. Może twórca jest świadom, że większość ekranizacji literatury udaje się dopiero, kiedy reżyser i scenarzysta przetrącają kręgosłup oryginału i budują film na trupie książki. A może widział "Małego Księcia" Stanleya Donena z 1974 roku – nazbyt oczywistą, musicalową adaptację powieści Saint-Exupéry’ego – i wyciągnął z tego seansu słuszne wnioski. Grunt, że udała mu się trudna sztuka: zachował ducha oryginału, ale zarazem pokazał "Małego Księcia" z nowej, nieoczekiwanej strony.     
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Powiedzieć, że książka Antoine'a de Saint-Exupéry'ego jest książką znaną, to tak jakby nie powiedzieć... czytaj więcej
Już w trailerze widzimy dwie płaszczyzny. To historia w historii. Jedna pokazuje losy małej dziewczynki,... czytaj więcej
"Mały Książę" to jedna z najlepszych książek dla dzieci. Dzięki możliwości wolnej interpretacji i mądremu... czytaj więcej