Recenzja filmu

Wojna polsko-ruska (2009)
Xawery Żuławski
Borys Szyc

Na wojennej ścieżce z Wielkim Bratem

Gdy na ekrany weszła "Wojna polsko-ruska" i zobaczyłam te wszystkie zwiastuny, reklamy, te plakaty nawiązujące do "Trainspotting", te recenzje - raz to wychwalające pod niebiosa, a raz to
Gdy na ekrany weszła "Wojna polsko-ruska" i zobaczyłam te wszystkie zwiastuny, reklamy, te plakaty nawiązujące do "Trainspotting", te recenzje - raz to wychwalające pod niebiosa, a raz to mieszające z błotem, pomyślałam - tu się będzie działo, to trzeba zobaczyć. Sama fabuła, sama główna akcja filmu już budzi skrajne emocje i liczne kontrowersje. Powiem więc uczciwie, jak się w tej kwestii sprawa ma (choć w nawiasie dodam najsampierw taki mały hint, wskazówkę taką, że choć fabuła w swej istocie ma tu faktycznie miejsce, to miejsce to jest niejako pośledniejsze). W skrócie jest tak: główny bohater to Silny - taki w typie łysy dres z akcentem mocno patriotyczno-footballowym, potem w tle się przewija dziewczyna, co to go ciągle rzuca, Magda - w typie miska z blokowiska, dalej dziewczyna, co to go zapoznaje niby przez przypadek, Andżela - metalówa z nutą wegetariańsko-satanistyczną, potem Natasza - laska, co na spidzie ciągle w ciągu narkotykowym jedzie (naprawdę herod-baba!) i jeszcze Ala, jakby żywcem wykopana z piosenki Osieckiej pod tytułem "Okularnicy" (co to się oni snują po ulicy). Gdzieś tam się przewinie też paru chłopa, Silnego kumplów kilku lub również i wręcz przeciwnie, nie-kumplów. Wszyscy oni, bez wyjątków, jakby z jakiegoś krzywego zwierciadła wyskoczyli, wszyscy tacy jacyś przerysowani, taką raczej grubszą kreską pociągnięci. A na deser, jako ta wisienka na torcie - Ona. Autorka w samej własnej swej osobie z pierwszego oglądu taka nieco jakby zalękniona i wycofana w swój świat tajemny, cimcirymci taka z wadą zgryzu i wymowy chyba również. Ale właśnie przez ten kontrast, przez to zderzenie się czołowe ze swą prozą własną, osobiście przez nią stworzoną, unaocznia się ta jej jakby wewnętrzna moc, ta jej siła. Niczym ten Dawid płci żeńskiej naprzeciw swego własnego Goliata. Odnośnie jeszcze samej treści, czyli de facto książki (pod chorągwią polską, biało-czerwoną napisanej) powiem, że ona to jest taka z serii pod tytułem "weź to serce, wyjdź na drogę i nie pytaj się dlaczego" (jak śpiewał w okresie międzywojennym znany poeta lwowski Keram Atucherg herbu Anagram). Tu wygłupy stop. Pełna powaga na chwilę. Bo ja w swej istocie tak właśnie myślę. Że ona, znaczy się Dorota Masłowska, w to włożyła całe serce swe podówczas dziewiętnastoletnie. I opakowała je w pazłotko wręcz koloru tęczy. I z kokardką. Jej pasja, jej wewnętrzny głos ubrane w jedwabną szatę poezji. To nie jest wypracowanie pod maturalnie nienaturalnym tytułem "Tragizm człowieka uwikłanego w swój czas historyczny". Nie ta bajka. Nie ten adres. Tak, to jest w swej istocie tragizm człowieka i tak dalej. Ale jest to tragizm podany na innym talerzu. I w innej restauracji. Bez tej martyrologii narodowej, bez tego świętobliwego pitu-pitu. Poprawności politycznej. I się przypodobywania. Schlebiania gustom ogółu. Język, to prawda, jest typu brutal-force momentami i sama treść mocno się daje odczuć w sensie ekstremalnych przeżyć wewnętrznych, ale to w końcu opis świata, który - jakby nie było - istnieje i w którym my - jakby nie było - żyjemy. Jak u Gombra, u jego Księżniczki, co mieszkała w Burgundii i o świecie wiedziała tyle, co go za oknem było widać z wysokiego zamku jej z kamienia szlachetnego więcej lub mniej. Jest to lustro, w którym się naród może przejrzeć. Zareagować jak komu wygodniej, jak kto uważa, tak albo i inaczej. I tą swą reakcją się obnażyć aż do samej swej nagości. Jeśli ktoś chciałby jednak powiedzieć, że film zrobiła książka, to ja na to, że nie. Tak, ona jest bardzo ważną jego częścią, ale Xawery Żuławski nie ogranicza się do ekranizacji. On się bawi konwencjami, on nas bajeruje swoim talentem, on miesza wszystkie książkowe obrazy, jak w kalejdoskopie i dodatkowo przyprawia bogactwem swoich własnych. Sceny z książki podaje nam w odwróconej nieco kolejności. Ma swój koncept. Nadaje kilka nowych znaczeń i przystosowuje, trudną tak naprawdę do ekranizacji książkę, do odbioru przez masy. Ale jest to też zabawa z udziałem Masłowskiej. Autorka ma swoje życie, którym na co dzień żyje. A potem tworzy ten świat swój odrębny, oddalony od codzienności, a jednak jakoś tam w niej zanurzony. Pomysł konfrontacji autorki (filmowa Masłoska) ze swym bohaterem (Silnym, jej niejako alter ego) był już i w książce, ale reżyser podnosi ten stan rzeczy do potęgi x-tej. Pokazuje Masłoską w domu, na maturze, na spacerze z psem, w rozmowie z ojcem, matką, bratem. Taki trochę eksperyment, jak w Wajdy "Tataraku", tyle, że tu w sposób niepomiernie bardziej adekwatny i spójny z całością obrazu, łamane na przesłania. Całość właściwie można by więc nazwać formalnie eksperymentem artystycznym, filmowym. A język jego to groteska. To drugi film po Żuławskiego wielce udanym debiucie "Chaosem". I tutaj ten swój eksperyment formalny, zapoczątkowany już tam, on rozwija. Jest więc znów kilka scen jak z komiksu, kilka nawiązań do filmów z zagranicy. Jak do "Matrixa", gdzie się fruwa, rozwala swym ciałem ściany, uprawia bijatyki typu karate-kid z "Wejścia smoka". Ale to wszystko to raczej, że ironia niż że na poważnie. I dlatego ja od posądzania o sympatyzowanie z zachodem i przemycanie ideologii imperialistyczno-komunistycznych byłabym daleka. Więcej niż daleka. Ja mówię tak. Mamy wreszcie prawdziwie polski obraz, z prawdziwie nowym, oryginalnym stylem, co to go do tej pory jeszcze nie było. Kompleksy idą precz, a wraz z nimi małe budżety (tu było ponad czterech milionów złotych). Jest tutaj więcej niż dbałość o uczucie estetyczne u widza (perfekcyjny dźwięk - Jarosław Bajdowski, 10/10!, perfekcyjny obraz, w sensie kolorów oraz zdjęć - Marian Prokop, toże 10/10!, a także sporo niezłych trików komputerowych, które to sprawił Marcin Nowak). I mówię jeszcze w ten sposób: "Chaos" pokazał, że reżyser jest utalentowany, jego głowa pełna jest pomysłów. Ale "Wojna" dowodzi niezbicie, iż mamy do czynienia z nowym wielkim. Z nowym sztukmistrzem kina, który ma swą własną, od innych odrębną, drogę i że możemy w najbliższym czasie spodziewać się jeszcze wiele dobrego, że się będzie jeszcze działo za jego sprawą w naszym, polskim kinie. Gdy przychodzi do oceny gry aktorskiej, nie mam tu możliwości bycia nadmiernie odkrywczą. Mówiąc więc krótko, Borys Szyc (Silny) jest zaje... Podobną do niego metamorfozę przechodzi i zaangażowanie podobne wykazuje Sonia Bohosiewicz (Natasza), choć w sposób bardziej jakby serialowy, szpanerski, niż teatralny, co ma miejsce w przypadku Szyca. Bo on tam gra, naprawdę gra na najwyższym poziomie. Z głosem, mimiką, ciałem (i to jakim ciałem!) i resztą tego teatralnego sprzętu ciężkiego, który u niego ma miejsce swoje w jednym jego małym palcu. Tam właśnie się u niego to wszystko zadomowiło i mieszka zameldowane na pobyt stały. Bardzo udana jest też kreacja Marii Strzeleckiej (żona Żurka!), co to weszła w wewnętrzny jej świat Andżeli. Taka w dobrym tonie, stonowana, nie nadmiernie ekspresyjna, tak jakby dla równowagi (wobec Silnego i Nataszy). Jedyna właściwie tak niemal w pełni pozytywne uczucia, wręcz czasem opiekuńcze, budząca postać. Na czarno ubrana, ale wrażliwa dusza. Za czasem naprawdę fajne minki należy się jej (co najmniej) wywiad dla "Filipinki"! No a teraz na tę przysłowiową tapetę weźmy muzykę. Nie ulega mojej tutaj wątpliwości, iż muzyka jest, że tak powiem, dość stosunkowo fantastycznie doskonała. Dźwięk w swym charakterze jest niczym spoiwo, które łączy wątki, podkreśla nastrój, tworzy całość. Szaleństwa może nie ma (z jednym rzeczywiście niesamowitym przebłyskiem, gdy Silny robi światłami disco, a Andżela śpiewa, tańczy pod piosenkę "Scarlett" Closterkeller, wiatr we włosach i szał-ciał), ale za to jest naprawdę rzetelność i naprawdę spójność. Z czego na Soundtrack pójdzie m.in. trochę klasyki (Dżem), trochę disco-polo (Fokus śpiewa "Blondynkę" i "Nóżki" - ogólnie nieziemsko abstrakcyjne przeżycie), Liroy, Closterkeller, Insaneman, Piatnizza i ciut Kory. Przystępując do odbioru, warto mieć świadomość, że to nie jest film dla księżniczek z bajek, lalek barbie, jakichś tam cimcirymci, co swoje silikonowe pupki wyhodowały na ziarnku grochu w świecie za siedmioma płotami, siedmioma żelaznymi bramami i siedmioma zamkami antywłam marki Gerda. Nie dla hipokrytów, nie dla wykształciuchów i jednakowoż również nie dla Młodzieży Wszechpolskiej. A więc dla kogo? Wbrew wszelkim pozorom, które najpewniej swoje prawo do zaistnienia jednakże mają, to dla ludzi wrażliwych na świat, z poczuciem humoru (typu choć ciut abstrakcyjnego), raczej też żyjących już trochę na tym grajdołku, wiedzących, co to kultura, sztuka. I kto to był Pier Paolo Pasolini. Tym powiem, że film warto, bardzo warto obejrzeć. Można cieszyć się warstwą artystyczną. Można długo rozmyśliwać w kwestiach natury filozoficzno-społecznej w filmie poruszonych. I na koniec można również trochę tego pierwiastka, co się w literaturze fachowej nazywa natchnienie, zaczerpnąć, pooddychać nim pełną piersią, co nieco w swych komórkach (szarych?) odkładając.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Maksymalnie zaskoczył mniefakt, iż ten genialny, psychodeliczny, chory, komiksowy, ohydny,... czytaj więcej
Najpierw to miałem w ręku książkę, nie wiem, dawno to było dosyć, bo chyba z 5 lat temu. I dobra i zła... czytaj więcej
Myślę, że Wojna polsko-ruskato jeden z ciekawszych polskich filmów jakie pojawiły się na ekranach kin w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones