Recenzja filmu

Nazywał się Bagger Vance (2000)
Robert Redford
Will Smith
Matt Damon

Nawet Redford w dołki wpada

Nowy film Roberta Redforda, mimo iż znacznie lepszy niż niewypał w postaci "Zaklinacza koni", nie zachwyca, choć właściwie nie wiadomo, co mu zarzucić. Znakomita obsada, dowcipne dialogi, piękne
Nowy film Roberta Redforda, mimo iż znacznie lepszy niż niewypał w postaci "Zaklinacza koni", nie zachwyca, choć właściwie nie wiadomo, co mu zarzucić. Znakomita obsada, dowcipne dialogi, piękne zdjęcia. Czegoś tu jednak brakuje i to na tyle wyraźnie, że zapomina się o całym filmie już w trakcie napisów końcowych. Przyczyny tej sytuacji upatrywałabym w motywie przewodnim filmu – grze w golfa. Golf, jako gra niemiłosiernie długa i, jak dla mnie, mało emocjonująca, której bohaterami są wystrojeni panowie, sprawiający wrażenie niezłych sztywniaków, nie jest tematem na porywający film, nawet jeśli pojawiają się w nim najlepsi z najlepszych. Przez bite dwie godziny obserwujemy bowiem, z małymi przerwami, jak mężczyźni, starsi i młodsi, i panie, mniej lub bardziej wytworne, podróżują przez zielone pola, upstrzone chorągiewkami, oczkami wodnymi, drzewkami, emocjonując się rywalizacją trzech innych panów. Może ja nie pojmuję sensu gry, tak samo, jak z przymrużeniem oka patrzę na dwudziestu chłopa biegających za czarno-białą piłką na skoszonym boisku, ale mimo wszystko ekscytować się nie ma czym. Brak wyraźnej akcji, dłużyzny zdjęciowe, sprawiają, iż bardzo często musiałam się strasznie bronić przed zaśnięciem podczas seansu. Film jest historią osadzoną w Savannah, w latach 30. minionego wieku, kiedy Wielki Kryzys postawił pod znakiem zapytania rację bytu wielkiego kompleksu golfowego. Jego właścicielka, piękna panna Adele Invergordon, postanawia nie dopuścić do utraty spuścizny po ojcu i zorganizować wielki, niemalże historyczny turniej z udziałem dwóch najlepszych graczy na świecie. Używając swego niewątpliwego wdzięku namawia obydwu panów (którzy są tu zresztą odtworzeniem prawdziwych postaci legendarnych golfistów) i urządza wspomnianą imprezę. Miejscy notable stawiają jej jednak jeden warunek – w grze musi wziąć udział rodzima legenda tegoż sportu – Rannulph Junuh. Przed wojną niepokonany geniusz golfa i ukochany prześlicznej Adele, po powrocie z frontu staje się emocjonalnym wrakiem i odsuwa się od życia i ludzi, popadając w odrętwienie. Z tegoż marazmu i alkoholowo-karcianego cugu, wyrywa go dopiero propozycja udziału w turnieju. Wspomagany przez pojawiającego się nagle znikąd caddy'ego - tytułowego Baggera Vance'a, stawia czoła wyzwaniu i... gra toczy się na ekranie przez kolejną godzinę. Matt Damon wypada nieźle w roli odnajdującego na nowo sens życia człowieka. Człowieka ewoluującego z symbolu sukcesu, kiedy to jako sławny golfista miał wszystko: popularność, pieniądze, ukochaną, poprzez załamanie po doświadczeniach na froncie, do ponownego przebudzenia i odzyskiwania wiary w siebie. W ostatnim etapie pomaga mu tajemniczy przybysz, Vance, który ponownie uczy go gry, przy okazji udzielając rad odnoszących się nie tyle do golfa, co do życia w ogóle. Vance, pomyślany jako przewodnik, pojawiający się i znikający nagle, porównywany do Anioła Stróża, w wykonaniu Willa Smitha jest tylko sypiącym kąśliwe uwagi komikiem, z ciągłym grymasem na twarzy, właściwym bardziej znanemu raperowi, niż magicznemu przewodnikowi. Magii, którą tak podkreśla się w promocji filmu, jest w tej postaci niewiele, więcej już jej w pięknych zdjęciach Michaela Ballhausa, dzięki któremu możemy podziwiać piękne krajobrazy amerykańskiego Południa, zachody słońca i aurę towarzyszącą zmaganiom głównych bohaterów. Pomógł mu w tym zapewne specjalista ds. scenografii, który stworzył warstwę wizualną, opowiadającą historię w tym samym stopniu, w jakiej robią to dialogi. No właśnie, dialogi. Muszę przyznać, że mam bardzo mieszane odczucia związane z tym aspektem filmu. Obraz pomyślany został jako ciepła sentymentalna opowieść staruszka, który snuje historię swojego dzieciństwa - czasów zafascynowania legendą i idolem Savannah, golfistą Junuhem. Scenarzysta zrównał jednak pojęcie sentymentalnej opowieści ze śmieszną, infantylną historyjką, a to, co z tego wyszło, jest faktycznie miejscami zabawne, ale także miejscami niestety dość żenujące. Pojawiają się tu jednak dialogowe perełki, które dodają filmowi smaczku, rozpraszając skutecznie nudę, jaka czasami wieje z przedstawiających samą grę dłużyzn. Nie chciałabym jednak, by to, co napisałam, zabrzmiało jak zupełne odradzanie widzom tego filmu. Jest tu bowiem parę wartościowych kreacji, ciekawych splotów akcji, pięknych zdjęć, których żal nie zobaczyć. Myślę jednak, że to film raczej na długie zimowe wieczory w wygodnym fotelu przed telewizorem, kiedy to kilkominutowa drzemka w międzyczasie, nie spowoduje żalu z powodu wychudnięcia portfela o 20 złotych.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones