Recenzja filmu

Nic do oclenia (2010)
Dany Boon
Benoît Poelvoorde
Dany Boon

Posterunek graniczny

"Nic do oclenia" w żadnym sensie nie jest filmem wybitnym, ale broni się jako bezpretensjonalna komedia – ciut prymitywna, czasem urokliwa, absolutnie niewymagająca, a zarazem dowcipna.
Dany Boon, francuski aktor, reżyser i człowiek-orkiestra, znalazł patent na przyjemną letnią komedię. W jego przepisie nie ma nic nadzwyczajnego: ot, kilka śmiesznych postaci, trochę stereotypów, wątek miłosny, parę niezbyt inteligentnych żartów i domieszka moralizatorstwa są gwarantem kasowego sukcesu. To, co sprawdziło się przy "Jeszcze dalej niż północ", komedii Boona, która nad Loarą stała się najbardziej kasowym filmem wszech czasów, zdaje egzamin także w jego najnowszej produkcji. Z "Nic do oclenia" nie dowiadujemy się niczego, żarty, które słyszymy, nie grzeszą subtelnością, a fabuła ani razu nas nie zaskakuje. Zaskakujący jest jedynie fakt, że mimo wszystko film Boona śmieszy i na przeszło sto minut pozwala oderwać się od codzienności.

Początek lat 90-tych. Wśród pograniczników pracujących na małym francusko-belgijskim przejściu panuje smutek. Zniesienie wewnętrznej kontroli celnej w Unii Europejskiej sprawia, że znikają zwyczajowe kontrole, a ich miejsce zajmie eksperymentalny patrol składający się z Belga i Francuza. Na nic się zdają żarliwe modły Rubena (Benoît Poelvoorde) frankofoba ze skłonnością do przemocy, który niczym wierny uczeń o. Rydzyka ku niebiosom kieruje prośby o rozpad Unii Europejskiej. Wkrótce to właśnie on wytypowany zostanie do łączonego patrolu, w którym towarzyszył mu będzie poczciwy Francuz, Mathias (Dany Boon). W rozpadającym się, starym Renault mają kontrolować bezdroża w towarzystwie cokolwiek śmiesznego psa imieniem Grizzly. Rozbijając się po polnych dróżkach, będą mieli wiele czasu, by przekonać się, że nie taki sąsiad straszny, jakim każą go widzieć stereotypy i odwieczne przesądy. Przed Mathiasem stanie natomiast jeszcze jedno, trudniejsze zadanie – będzie musiał wyjawić swojemu nowemu partnerowi, że od wielu miesięcy niczym francuski Romeo spotyka się z jego uroczą siostrą (Julie Bernard).

Gdy w "Jeszcze dalej niż północ" Boon wyśmiewał francuską ksenofobię, uwiódł francuską publiczność. Nic więc dziwnego, że i tym razem postanowił naigrywać się z powszechnych stereotypów, po raz kolejny łącząc komediową zabawę z moralizatorsko-dydaktyczną pogadanką. W jego "Nic do oclenia" tabun śmiesznych postaci bierze udział w iście slapstickowej feerii obrazów. Boon nie sili się na subtelności – stawia na komedię ludzkich typów, zapełniając ekran różnorodnymi dziwakami, umiejętnie wygrywa sytuacyjny humor, parodiuje amerykańskie "bromances" (modne ostatnimi laty kumpelskie komedie) i bawi się w gry słowne (z umiarkowanym wdziękiem). Efekt jest zaskakująco przyjemny. Bo choć "Nic do oclenia" w żadnym sensie nie jest filmem wybitnym, broni się jako bezpretensjonalna komedia – ciut prymitywna, czasem urokliwa, absolutnie niewymagająca, a zarazem dowcipna. Czego więcej można oczekiwać po letniej rozrywce. 
1 10 6
Rocznik '83. Krytyk filmowy i literacki, dziennikarz. Ukończył filmoznawstwo na Uniwersytecie Jagiellońskim. Współpracownik "Tygodnika Powszechnego" i miesięcznika "Film". Publikował m.in. w... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones