Recenzja filmu

Creed: Narodziny legendy (2015)
Ryan Coogler
Michael B. Jordan
Sylvester Stallone

Runda siódma

"Creed" to najlepsza część serii od czasu oryginalnego "Rocky’ego". Kropka. Tyle że wcale nie z powodu technicznej biegłości twórców czy roli życia Stallone'a. To przede wszystkim film, który
Urażona duma to w sporcie poważna sprawa. W kinie jednak stawki bywają wyższe. Rocky Balboa –najsłynniejszy filmowy bokser –walczył już o sławę, mścił się za śmierć przyjaciela, rozstrzygał też na ringu kwestię amerykańsko-radzieckiego wyścigu zbrojeń. Pragnienie wyjścia z cienia sławnego ojca może wydawać się przy takich motywacjach drobnostką, ale punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Twórcy "Creeda" udowadniają, że na sali kinowej jesteśmy apologetami cudzego poświęcenia – nawet jeśli jego cel wydaje się nam nieistotny.



Adonis "Donnie" Johnson (Michael B. Jordan) poświęca sporo. Zostawia pracę, zaciąga kredyt zaufania u przybranej matki, a słoneczne Los Angeles zamienia na szaroburą Filadelfię. Jest nieślubnym synem tragicznie zmarłego Apollo Creeda, dawnego mistrza, rywala i przyjaciela Rocky'ego, więc boksowanie ma we krwi. Tymczasem Rocky prowadzi włoską restaurację, odwiedza groby bliskich, buja się po ulicach w znoszonym kapelusiku, słowem –jest fotogenicznie "pogodzony z życiem". Gdy w jednej ze scen Adonis ogląda w internecie dawną walkę ojca, rzuca na ścianę jej powiększony obraz i zaczyna dosłownie boksować się z legendą, wiemy, że żarty się skończyły. Bohater będzie potrzebował Rocky'ego, by zbudować własny mit, z kolei Rocky nie będzie mógł wiecznie robić dobrej miny do złej gry –nie upora się z demonami przeszłości bez pomocy Donniego.

Sposób, w jaki reżyser Ryan Coogler splata te życiorysy w jedną, intymną historię, budzi mój szczery podziw. Rocky i Adonis przeglądają się w sobie, ich wybory stają się dla drugiej osoby powidokami kluczowych decyzji oraz ich dramatycznych konsekwencji, z kolei wątki w rodzaju tracącej słuch piosenkarki, w której zakochuje się bohater, pojawiają się gdzieś obok –poprowadzone bez nadęcia, z wyczuciem delikatnej, melodramatycznej materii. I choć twórcy odwracają fabularny wektor – kiedyś to Rocky wychodził z biedy, teraz Adonis się na nią godzi –jedno pozostaje bez zmian: bokserskie treningi znów sprawdzają się lepiej niż sesja u psychoterapeuty, a życie w ascezie oraz pobudki bladym świtem pozwalają zahartować ciało i umysł. Podobnie jak Johna G. Avildsena i Stallone'a w pierwszym filmie o Rockym, Cooglera interesuje społeczne tło. Młody reżyser ogrywa je jednak o wiele dyskretniej, wnioskujemy o nim z języka bohaterów, fragmentów wystylizowanych na medialne przekazy czy niemal monochromatycznych pocztówek z Filadelfii autorstwa wybitnej francuskiej operatorki Maryse Alberti ("Idol", "Zapaśnik").


Gatunek dramatu sportowego ma swoje prawa, lecz Coogler traktuje je elastycznie i co jakiś czas nagina ramy przyjętej formuły. W obowiązkowej sekwencji tzw. "montażu treningowego" znajdzie się miejsce na odrobinę goryczy (i zaskakująco trafnie dobrany hip-hopowy kawałek), a potencjalnie kiczowata scena "odwrócenia losów pojedynku" zostaje uratowana przez obdarzonego niesamowitą aktorską intuicją Michaela B. Jordana. I choć ten ostatni jest w roli Adonisa świetny, wnosi do filmu niewymuszony luz oraz niemal zwierzęcą ekspresję w scenach pojedynków, sercem "Creeda" pozostaje blisko 70-letniStallone. Rocky Balboa nigdy nie był w jego rękach marketingowym narzędziem, a filmy o Włoskim Ogierze –bez względu na jakość – wynikały ze szczerych pobudek i nostalgicznych potrzeb. Dopiero u Cooglera Sly gra jednak Rocky'ego na oscarowym poziomie, pokazuje nam zarówno człowieka z krwi i kości, jak i legendę większą niż życie. Jest świetny w chwilach triumfu, gdy powoli buduje ojcowsko-synowską relację ze swoim podopiecznym, oraz w momentach słabości, gdy okazuje się reliktem zapomnianego świata. Gdy, poprawiony przez Adonisa w trakcie robienia notatek, spuszcza wzrok z zakłopotaniem. Kiedy, słysząc po raz pierwszy o "chmurze", w której trzymamy zawartość swoich telefonów, spogląda zdziwiony w niebo.


Bokserskie pojedynki –choć imponujące wizualnie, nakręcone z biglem i przy użyciu różnorodnych technik –są tylko wisienką na torcie. Najważniejsze w finałowej sekwencji okazuje się podbijanie napięcia i wróżenie z twarzy wyglądających jak zaciśnięte pięści. "Creed" to najlepsza część serii od czasu oryginalnego "Rocky’ego". Kropka. Tyle że wcale nie z powodu technicznej biegłości twórców czy roli życia Stallone'a. To przede wszystkim film, który doskonale oddaje istotę sportu oraz intelektualno-rozrywkowy charakter kina: najważniejsza walka, ta z samym sobą i wszystkim, co zawiodło nas na ring, kończy się wraz z pierwszym gongiem. Potem jest już tylko spektakl.
1 10
Moja ocena:
9
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Creed" jest jednoznacznym zaprzeczeniem tezy, żesequel, remake lub spin-off nigdy wżyciu nie dorówna... czytaj więcej
Dla rzeszy kinomanów słynny Sylvester Stallone jest synonimem dwóch ról, mianowicie Johna Rambo i... czytaj więcej
Wydawać by się mogło, że wyciąganie Rocky'ego z piwnicy nie ma już najmniejszego sensu. Sylvester... czytaj więcej