Recenzja gry

Batman: Arkham Origins (2013)
Eric Holmes
Roger Craig Smith

Tragedia wigilijna

Przed premierą "Batman: Arkham Origins" słusznie obawiano się o jej poziom. W końcu zmieniło się studio deweloperskie, a za scenariusz nie odpowiadał już Paul Dini, krótko mówiąc: Warner Bros.
Przed premierą "Batman: Arkham Origins" słusznie obawiano się o jej poziom. W końcu zmieniło się studio deweloperskie, a za scenariusz nie odpowiadał już Paul Dini, krótko mówiąc: Warner Bros. Games Montreal mogło się pośliznąć na wielu rzeczach. Jak wyszło? Upiornie dobrze.



"Arkham Origins" nie podąża tropem historii z "Arkham City". To pełnokrwisty prequel. Osadzenie fabuły w czasie sprzed gier tworzonych przez Rocksteady jest zresztą sensowne, biorąc pod uwagę domknięte i gorzkie zakończenie "Arkham City". Oto mamy więc nieopierzonego jeszcze Batmana, na którego w Wigilię Bożego Narodzenia poluje ośmiu kontraktowych zabójców wynajętych przez zbira Black Mask. By nie zdradzać zbyt dużo, napiszę tylko, że historia nie jest tak prosta, jak się wydaje – możecie być pewni, że Corey May i Dooma Wendschuh, duet scenarzystów znany z takich produkcji, jak "Prince of Persia: Dwa trony" czy kilku odsłon serii "Assassin's Creed", nie raz zaskoczą. 



Oględnie dodam, że Rocksteady mocnymi akcentami fabularnymi (zwłaszcza w końcówce "Arkham City") zawiesiło poprzeczkę niezwykle wysoko. Nie spodziewałem się, że "Origins" zdoła dosięgnąć tego pułapu, a już na pewno nie tego, że pewnym kluczowym momencie wręcz go przekroczy! May i Wendschuh zrobili dobrze wszystkim fanom Nietoperza i jego legendarnych przygód.

W grze powraca tryb detektywa. Przydaje się on zarówno podczas wątku głównego, jak i kilku spraw pobocznych. To dzięki analizie pewnego miejsca zbrodni odkrywamy zresztą ponure drugie dno tej niby prostej historii. Sceny, jakie rozgrywamy w Lacey Towers, to prawdziwy majstersztyk kryminału spod znaku Nietoperza. 



Batman w ciągu jednej nocy spotka na swojej drodze całą bandę mniej lub bardziej znanych zabijaków z kart komiksów DC. Bardzo cieszy wzięcie na warsztat mało eksploatowanych postaci, takich jak choćby antysystemowy buntownik Anarky czy piroman z plecakiem odrzutowym – Firefly. Poza nimi pojawi się uwielbiany przez tłumy Deathstroke, a także Deadshot i tajemnicza Shiva, i Copperhead... Na brak różnorodności narzekać nie sposób. Z niektórymi wrogami zetkniemy się wyłącznie w misjach dodatkowych, innych zaś trzeba będzie sprowadzić do parteru w ramach głównego wątku fabularnego.

Tu kryje się kolejny potężny plus "Arkham Origins". Każda walka z bossem jest szczegółowo przemyślana, do tego angażuje i wymaga niezłych zdolności manualnych. Może Wam się wydawać, że Deathstroke to zakapior, ale dopiero potyczka z Copperhead czy wyjątkowo uciążliwe okładanie się po pyskach z Bane'em wycisną z Was siódme poty. Każda większa bitwa wymusza na graczu elastyczność, stosowanie nowych taktyk i aktywne zarządzanie dostępnymi gadżetami.

Jeśli chodzi o zabawki, w tej kwestii jest niewiele niespodzianek – większość arsenału jest już doskonale znana fanom serii. Poza sekwencerem do hakowania komputerów i batarangami do rąk dostaniemy pazur Deathstroke'a. Gadżet ten przydaje się zarówno w walce, jak i podczas sekwencji zręcznościowych. Podczas bójki możemy szybko przyciągnąć do siebie jakiegoś wroga i celnym ciosem sprowadzić go do parteru. Pazur przydaje się także jako broń, dzięki której przypniemy do kogoś gaśnicę i poślemy na zderzenie czołowe. Poza walką zaś gadżet ten przydaje się jako linka, którą możemy rozpinać pomiędzy dwoma specjalnie do tego zaprojektowanymi punktami. Drugą niezwykle istotną zabawką są naładowane prądem rękawice Electrocutionera. Dzięki nim dostaniemy się we wcześniej niedostępne miejsca, ale przede wszystkim zrobimy potężne kuku wrogom. Rękawice działają jak znany w innych grach "ostateczny atak". Po naładowaniu paska baterii uruchamiamy je przez wciśnięcie obu analogów – i tak możemy rozdawać na lewo i prawo soczyste elektropiąchy.

Być może brzmi to tak, jakby służyły potwornie prostym walkom. Ale tak nie jest. Twórcom należą się brawa za to, że nie zmienili tego, co dobre. "Free flow combat" znane z "Arkham City" powraca niemal w tym samym kształcie. Za pomocą kwadratu wyprowadzamy ciosy, trójkąt umożliwia kontry, kółko służy do zawijania peleryną, a X do przeskoku nad przeciwnikiem. Do tego w walce możemy używać gadżetów, a po osiągnięciu odpowiedniego mnożnika combo przywalić specjalną kombinacją. 



Podczas gry, podobnie jak w poprzednich odsłonach, zdobywamy doświadczenie. Za każdym razem, gdy wskoczymy na kolejny poziom, dostajemy punkt umiejętności, który możemy przeznaczyć na  nowe zdolności, ulepszenia pancerza albo rozwinięcia dla gadżetów.

Jak na porządnego sandboksa przystało, "Arkham Origins" poza głównym wątkiem fabularnym (trwającym ok. 10-12 godzin) oferuje też masę aktywności pobocznych. Znów będziemy polować na Riddlera, tyle że w nieco inny sposób. Musimy rozbić jego sieć komunikacyjną i zbierać pakiety danych, których Edward Nygma używa do szantażowania obywateli Gotham. Wieże komunikacyjne poza umożliwieniem zbliżenia się do capnięcia Riddlera pełnią też inną funkcję – dzięki nim szybko przeniesiemy się z miejsca na miejsce za pomocą jednoosobowego myśliwca Batwinga. Oprócz tego czeka nas zgarnianie z ulic dostawców broni Pingwina, ludzi Bane'a, rozbrajanie bomb podłożonych przez Anarky... Wypełnienie wszystkich zadań na 100% i zapuszkowanie wszystkich kryminalistów to zabawa na długie godziny. 



Wizualnie "Batman: Arkham Origins" nie zawodzi. Niczym w Burtonowskim "Batman powraca" Gotham spowite jest gęsto padającym śniegiem. Zaspy zalegające na ulicach zalane są ciepłym blaskiem kolorowych świątecznych lampek. Tu i ówdzie pojawi się choinka albo Mikołaj. To urokliwe tło skontrastowane jest z prawym sierpowym, jaki właśnie wylądował na szczęce głównego bohatera. "Arkham Origins" estetycznie i wizualnie prezentuje się nadzwyczaj smakowicie.

Osobny akapit należy się oprawie dźwiękowej. I nawet nie muzyce, choć ta jest naprawdę niezła, ale ekipie od voice-actingu. Jak wiadomo, Mark Hamill nie powrócił jako odtwórca roli Jokera. Zamiast niego jest weteran branży, Troy Baker. Ostatnio wcielił się w Bookera DeWitta w "Bioshock Infinite" i Joela w "The Last of Us". Chyba mało kto spodziewał się, że dorówna Markowi Hamillowi w roli Jokera. Baker jest jednak wirtuozem strun głosowych. Jego Joker to czysta przyjemność. Podobna kadencja, obłąkane chichoty, a jednak na nieco innych, bardziej ponurych tonach. Miód.



Czy warto zagrać w "Batman: Arhkam Origins"? To pytanie retoryczne. Warner Bros. Games Montreal zwycięsko wybrnęło z potencjalnych pułapek i z potyczkę z serią "Arkham" kończy z tarczą. Przy okazji sprzedaje potężny cios w twarz zarówno na poziomie fabuły, jak i intensywnej rozgrywki. Nie spróbować tej gry to zbrodnia.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Batman to postać kultowa. Powstało o nim już wiele filmów i gier. Niestety te drugie nie były do tej... czytaj więcej
Uwaga! Recenzja zawiera śladowe ilości spojlerów. Jeśli nie chcesz psuć sobie zabawy, odpuść akapit... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones