Veni, vidi, vici

„Ryse” rodził się w bólach. Pierwotnie miał być grą na Kinecta dla dorosłych, czyli brutalnym pierwszoosobowym slasherem wykorzystującym sensor ruchu Microsoftu. Jeszcze na początku produkcji
Ryse” rodził się w bólach. Pierwotnie miał być grą na Kinecta dla dorosłych, czyli brutalnym pierwszoosobowym slasherem wykorzystującym sensor ruchu Microsoftu. Jeszcze na początku produkcji nowatorskie sterowanie nie do końca się jednak sprawdziło i twórcy dorzucili obsługę padem. Na przestrzeni kolejnych miesięcy zmienili kilka kolejnych rzeczy, w tym perspektywę ukazywana akcji, stawiając na kamerę ulokowaną za plecami bohatera. Ostatnim i zarazem najważniejszym zwrotem była natomiast migracja z Xboksa 360 na Xboksa One. I choć projekt powstawał siedem lat, lądując po drodze kilka razy w koszu, to nie mamy do czynienia z interaktywnym reliktem przeszłości. „Ryse” to nowoczesna gra akcji, która nie wnosi wprawdzie do gatunku nic nowego, ale sprawia frajdę i – co najważniejsze w przypadku tytułu startowego – pokazuje moc drzemiącą w sprzęcie Microsoftu. 



Za „Ryse” stoją ci sami ludzie, którzy stworzyli pierwszą część „Far Cry” oraz serię „Crysis” – piękne i jednocześnie fabularnie miałkie gry akcji. Ich nowy tytuł wpisuje się w ten trend – wygląda świetnie, jest dopracowany technicznie, ale nie zaskakuje prezentowaną historią. Zainspirowani serialem "Rzym" oraz kultowym już "Gladiatorem" scenarzyści oddali nam pod opiekę niejakiego Mariusa Titusa, który pozostaje wierny cesarstwu, a jednocześnie podąża szlakiem krwawej wendetty, tropiąc morderców swojego ojca. Z czasem obydwa wątki się przecinają, tworząc mały zwrot fabularny. Cała opowieść nie grzeszy oryginalnością, ale wystarcza za uzasadnienie starć z kolejnymi falami barbarzyńców.

  

Broń biała idzie w ruch na ulicach Rzymu, a także na skalistych wybrzeżach oraz w lasach Brytanii. Niezależnie jednak od umiejscowienia, pojedynki – wyraźnie inspirowane seriami „Assassin's Creed” oraz „Arkham Asylum/City" – wszędzie polegają na tym samym. Mamy więc całkiem liczne grupy wrogów, którzy zawsze czekają na swoją kolej i atakują pojedynczo, kładąc nacisk na obronę, zbijanie ciosów i szybkie kontry (te ostatnie naprawdę trzeba wyczuć). Nie ma tutaj, jak w „Batmanie”, ikonek sygnalizujących potrzebę bloku. Te pojawiają się dopiero przed finisherami, w których Marius w brutalny sposób rozprawia się z oponentami, odcinając kończyny, podrzynając gardła czy przebijając ciała na wylot. Nasz bohater jest całkiem kreatywny w zadawaniu bólu, siłą rzeczy jednak po kilku godzinach rozgrywki rzeczone animacje zaczynają nużyć. Receptą na uatrakcyjnianie rozgrywki może być jednak dobijanie kilku przeciwników jednocześnie; wymaga to trochę szczęścia, ale przy dobrych wiatrach w jednej sekwencji można pozbyć się aż trzech już wcześniej solidnie obitych wrogów. Ciekawostką jest fakt, że każde wykończenie to sekwencja Quick Time Event, której... nie trzeba wykonywać. Niezależnie od naszego zachowania Marius dokończy cios. Warto jednak podążać za wskazówkami na ekranie, aby zdobywać więcej punktów doświadczenia, energii czy adrenaliny pozwalającej na chwilowe spowolnienie czasu.



Brutalne finishery są znakiem rozpoznawczym gry, lecz nawet bez nich w „Ryse” grałoby się przyjemnie. Na wyższych poziomach trudności należy rozważnie korzystać z całego wachlarza ciosów, do którego wchodzi silny i lekki cios mieczem, dwa ataki tarczą, a także rzut dzidą. System walki jest przemyślany i prosty, co może być zachętą dla niewprawionych w bojach graczy. Ci, którzy grali w tym roku w „God of War: Wstąpienie” czy „Dmc: Devil May Cry”, mogą czuć się jednak zawiedzeni. Raptem dwie bronie + tarcza i kilka ataków na krzyż wyglądają blado przy liczbie combosów z podobnych gatunkowo gier na PS3 i Xboksa 360.

  

Inna sprawa, że żaden z wymienionych tytułów nie prezentuje się tak jak „Ryse”. Gra zachwyca ostrymi teksturami, pięknym oświetleniem i przywiązaniem do szczegółów; podczas niektórych ciosów z ust przeciwników leci wymieszana z krwią ślina, na zbliżeniach – na przykład podczas tworzenia formacji Testudo (charakterystyczny żółw z tarcz) – da się zauważyć włosy na rękach bohatera czy przekonującą mimikę twarzy. Wyświetlany "tylko" w 900p obraz robi o wiele lepsze wrażenie niż ten z „Killzone: Shadow Fall”, działającego w Full HD. Od technicznego ideału „Ryse” dzielą tylko długie czasy ładowania poziomów (i to po każdym zgodnie!), a także przeciętna muzyka. Trochę szkoda, zwłaszcza że developer już w „Crysis 2” pokazał swoje pojęcie o tworzeniu podkładów dźwiękowych (czy też zatrudnianiu odpowiednich ludzi, na przykład Hansa Zimmera).

  

Ryse: Son of Rome” jest dosyć prostą, ale satysfakcjonują grą akcji. Niewygórowany poziom trudności można sobie uprościć za prawdziwe pieniądze albo utrudnić, grając "na hardzie" i próbując wykręcić jak najwyższe punktowo combosy. Z current-genową oprawą, na Xboksie 360, „Ryse” szybko przepadłby pośród konkurencji. Na Xboksie One wraca z tarczą, okazując się jednym z ciekawszych tytułów startowych ósmej generacji konsol.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones