Recenzja gry

Battlefield 4 (2013)
Tom Keegan
Maciej Kowalski
Paweł Ciołkosz
Przemysław Stippa

Wojna przerywana

„Battlefield 4”, zwany złośliwie „Battlefieldem 3.5”, rzeczywiście nie definiuje na nowo gatunku shooterów, nie wywraca do góry nogami wypracowanej w poprzedniej odsłonie formuły zabawy, nie
Battlefield 4”, zwany złośliwie „Battlefieldem 3.5”, rzeczywiście nie definiuje na nowo gatunku shooterów, nie wywraca do góry nogami wypracowanej w poprzedniej odsłonie formuły zabawy, nie wprowadza do niej przesadnie rewolucyjnych zmian – jeśli chodzi o przebieg rozgrywki, jest bardzo podobny do „trójki”. Tyle że napędza go nowa iteracja silnika Frostbite, odczuwalnie lepsza pod względem optymalizacji i oferowanych bajerów wizualnych, a całą mechanikę gry podszlifowano i dodano masę pomniejszych smaczków, które, zebrane do kupy, czynią płynącą z zabawy radochę jeszcze większą niż dotychczas. To uczciwy układ.



Kampania dla jednego gracza, co nikogo dziwić nie powinno, jest krótką, ale całkiem satysfakcjonującą, wypchaną po brzegi wymianami ognia i wybuchami przejażdżką na szynach, w której próżno szukać swobody, taktycznej głębi czy skłaniającego do refleksji scenariusza. Zastosowano jednak kilka zabiegów mających na celu urozmaicenie zabawy i odbicie stawianych niemal każdej strzelance zarzutów o liniowość. 



Przez większość gry nie latamy z karabinem sami – zazwyczaj przewodzimy niewielkiej ekipie sterowanej przez SI. „Przewodzimy” to trochę za dużo powiedziane – możemy jedynie wskazać wrogów do priorytetowego odstrzału. Nasz dream team jest jednak cholernie głupi i przeciwnika dziurawi na tyle ślamazarnie, że zazwyczaj i tak wykańczamy go sami. Nasi magicy zawsze znajdą za to sposób na to, by wtrynić nam się pod lufę. Całe szczęście, nie psują nam szyków przy cichych podejściach – skutecznie kitrają się po kątach i nie podejmują jakiejkolwiek inicjatywy, dopóki się nie ujawnimy. Wydawanie rozkazów jest oczywiście w pełni opcjonalne. I dobrze, bo nic ciekawego nie wnosi.



Całkowicie zmieniono podejście do dostępności broni podczas misji. Nie jesteśmy już zdani na to, co gra wsadzi nam w ręce, ani na to, co upuszczą przeciwnicy. W trakcie każdej z siedmiu składających się na kampanię misji, których ukończenie przy pierwszym podejściu zajmuje średnio po 40 minut, na naszej drodze napotkamy dwa rodzaje skrzyń z zaopatrzeniem. W jednych znajdziemy pełen wybór broni, które dotąd udało nam się odblokować, w drugich – gadżety takie jak wyrzutnie rakiet, granatniki czy materiały wybuchowe; wybór tych, dla odmiany, zawsze narzucony jest przez grę. Dzięki takiemu rozwiązaniu w każdym momencie możemy korzystać dokładnie z takiego zestawu pukawek, który lubimy najbardziej, a jednocześnie zabawa ani przez chwilę nie jest zbyt łatwa.



Cieszy wprowadzenie specjalnych lokacji, które od biedy nazwać można sandboksowymi. Od czasu do czasu, rzadziej jednak niż częściej, plansze stają się nieco mniej ciasne i zdecydowanie mniej oskryptowane niż zazwyczaj. Naszym zadaniem jest wówczas dotrzeć w jednym kawałku do jakiegoś punktu albo pozbyć się wszystkich pobliskich czołgów. W jaki sposób tego dokonamy, zależy już wyłącznie od nas. Możemy przemykać po cichu i niepostrzeżenie przyklejać na czołgach znalezione w okolicy ładunki C4, pobawić się w snajpera, skorzystać ze stojących tu i ówdzie wieżyczek, by zdjąć towarzystwo z hukiem, albo zaszarżować niczym Rambo i w biegu wypluwać kilogramy rakiet. To miła odmiana od pozostałych fragmentów, w których ciągnięci jesteśmy za rączkę jak dziecko przez supermarket, ale rewelacji nie ma. 



Battlefield 4” wynagradza swą „korytarzowość” całą masą mocnych momentów. A to wiejemy rozklekotanym wozem przed naparzającym do nas helikopterem, a to obrywamy zdmuchiwanymi przez huragan samochodami podczas pokonywania niezbyt stabilnego mostu, jeszcze kiedy indziej gnamy po pokładzie tonącego lotniskowca, unikając zsuwających się myśliwców i strzelając do kogo popadnie. Takich akcji jest wiele i choć nie są aż tak spektakularne jak w „Call of Duty: Ghosts”, to wypadają zdecydowanie mniej plastikowo i łatwiej dać im się porwać. O ile, rzecz jasna, będziemy grzecznie robić to, co zamyślili sobie twórcy. Jeśli zaczniemy za dużo myszkować i kombinować, zobaczymy, jak grubymi nićmi szyte są skrypty, a całą immersję szlag trafi. Nagle okaże się, że przy ucieczce przed helikopterem nasz samochód zawsze przyciągany jest do lecącej rakiety, a to, że pojechaliśmy czołgiem inną drogą, niż przewidzieli twórcy, zaowocuje popsuciem się skryptów i akcja nie ruszy do przodu. Szkoda, ale takie już są współczesne strzelanki.




Nasze zaangażowanie pogłębiają za to całkiem fajnie oddane relacje między członkami drużyny i ich dobrze zarysowane osobowości. Czasem rzucą jakimś grubym żartem, kiedy indziej pokłócą się i objadą swoje rodziny na trzy pokolenia wstecz, jeszcze kiedy indziej wyplują z siebie kiczowato-epicką przemowę. Pikanterii dodaje wszystkiemu fakt, że lojalność i prawdziwe zamiary jednego z członków drużyny niemal do końca gry pozostają wielką niewiadomą, dzięki czemu nudnawa, głupkowata i opowiedziana po łebkach historyjka o konflikcie z Chinami staje się nieco bardziej angażująca (choć kończy się nad wyraz idiotycznie). Na szczęście to gra, w której chodzi o uczestniczenie w epickich akcjach, a nie fabułę. I jako taka sprawdza się lepiej niż poprzedniczka.



Tym bardziej że w pełnych detalach wygląda po prostu bosko. Od pierwszych sekund uwagę przykuwają genialnie wymodelowane twarze i mimika, zwłaszcza członków naszej drużyny. W połączeniu ze świetnymi animacjami, rewelacyjną grą świateł, przepięknymi eksplozjami i pocztówkowymi widokami sprawia to, że pod względem grafiki gra plasuje się w ścisłej, światowej czołówce. I to właśnie dzięki oprawie wtórna, krótka kampania dla jednego gracza okazuje się całkiem strawna.

Nie obyło się niestety bez wtopy – wydawca zdecydował się na pełen polski dubbing (co generalnie bardzo mu się chwali), ale nie zostawił nam możliwości zmiany języka na angielski (za co należy się rózga). Jesteśmy więc skazani na słuchanie rodzimych aktorów. Ci poradzili sobie całkiem nieźle – w większości przypadków zamiast bawić się w teatr, wypowiadają swoje kwestie swobodnie i naturalnie. Będące często zmorą polskich wersji językowych przekleństwa także nie wypadają w „Battlefield 4” najgorzej – choć bluzgów na minutę padają tu kosmiczne liczby, zazwyczaj są dobrze wkomponowane w szyk zdania, a lektorzy nie starają się ich na siłę celebrować.



Tym, co stanowi o sile „Battlefielda”, jest tryb sieciowy. Dobrze więc, że multiplayer doczekał się kilku miłych nowości. Poza świeżą porcją udanych, przystosowanych zarówno do „mniejszych” trybów zabawy, jak i pojedynków na wielką skalę map, spece z DICE zaimplementowali w grze system nazwany szumnie Levolution. Czyli możliwością wpływania (zarówno przez graczy, jak i samą grę) na warunki panujące na mapach.

Możliwości owego systemu najlepiej demonstruje składająca się z niewielkich wysepek mapa Paracele. Zabawę na niej rozpoczynamy w pełnym słońcu, przy idealnej widoczności i z kilkoma piętrowymi budynkami na centralnej wyspie. Jednak już po kilku minutach niebo spowijają chmury i robi się ciemno, widoczność dodatkowo ogranicza spektakularna ulewa. Wichura sprawia zaś, że na morzu pojawiają się gigantyczne fale znacznie utrudniające poruszanie się między wyspami. Na lądzie wcale nie jest lepiej – gdy tylko w ruch pójdą granatniki czy wyrzutnie rakiet, wspomniane budynki obracają się w ser szwajcarski, a dostatecznie nadwątlone po prostu się walą. W dodatku na skutek naszych działań w wyspę może się wbić także gigantyczny, niszczący wszystko na swej drodze okręt. Fajna sprawa!



Inne mapy także kryją sporo atrakcji. W Szanghaju możemy na przykład zawalić potężny wieżowiec, a w Strefie Powodziowej bezczelnie zalać całe slumsy. Oczywiście spowodowanie tak spektakularnych zniszczeń nie jest przesadnie proste, więc nie oglądamy ich za każdym razem, co pozytywnie wpływa na i tak już duży stopień urozmaicenia rozgrywki. Każda mapka oferuje poza tym szereg mniejszych, podstawowych „lewolucji” – poczynając od korzystania z wind i zaciągania rolet antywłamaniowych, aż po dziurawienie ścian, wyburzanie mniejszych budynków, łamanie drzew czy urywanie balkonów. Wraz z upływającymi minutami, każda z map staje się jednym wielkim pobojowiskiem, wymuszając tym samym zmianę taktyki i, przede wszystkim, ciesząc oczy. Szczerze zazdroszczę każdemu, kto dopiero zacznie swoją przygodę z nowym „Battlefieldem” – uczuć towarzyszących doświadczaniu tego wszystkiego po raz pierwszy po prostu nie da się opisać.

Opisać ciężko jest też to, co dzieje się na mapach w trakcie rozgrywki, zwłaszcza w trybach Podbój, Szturm czy debiutującym w „czwórce” Unicestwieniu (polegającym na wysadzaniu kolejnych celów na terenie bronionym przez przeciwnika), czyli tych, w których możemy swobodnie korzystać z pojazdów, łodzi i samolotów. To prawdziwa orgia zniszczenia. Obsługa maszyn nie jest oczywiście łatwa (zwłaszcza jeśli chodzi o te latające), więc początkujących graczy czeka nie lada wyzwanie, tym bardziej że gra nie przewidziała porządnego samouczka – sprzętem beztrosko możemy pobawić się jedynie na „strzelnicy”, ale tam robimy wszystko „na sucho”, bez botów, bez ruchomych celów. 



Nie brakuje także trybów przypominających te z serii „Call of Duty” – diabelnie szybkich, pozbawionych pojazdów, toczących się na niewielkich wycinkach map, które spodobają się każdemu, kto ma akurat wolny kwadrans i chciałby w tym czasie jak najwięcej postrzelać. Doskonale spisuje się tryb Dominacji, miłośnikom samego strzelania spodoba się z kolei Drużynowy Deathmatch, a ci, którzy wychowali się na „Counter-Strike’u”, z pewnością spędzą kilka ładnych godzin, bawiąc się w Neutralizację. Wszechstronność i zróżnicowanie rodzajów oferowanej rozrywki (brakuje tu tylko porządnego trybu kooperacji) to mocna strona gry, której próżno szukać u konkurencji. O motywację do dalszej zabawy dba z kolei sensowny system unlocków i awansów, umiejętnie nagradzający gracza nowymi broniami, sprzętem i premiami.



Niestety, półtora miesiąca po premierze gra wciąż boryka się z szeregiem poważnych problemów utrudniających czy wręcz uniemożliwiających komfortową rozgrywkę przez Internet. Na porządku dziennym są utraty połączenia z serwerem – czasem przy wczytywaniu, czasem kilka sekund po rozpoczęciu zabawy, czasem pod koniec rundy. Pecetowcy w gratisie dostają jeszcze szereg problemów z usługą Punk Buster i pluginem odpowiedzialnym za uruchomienie gry, zrywający dźwięk i kilka innych atrakcji. DICE łata grę dość opornie, w dodatku patche, poza poprawieniem niektórych błędów, wprowadzają zupełnie nowe. Końca tej kuriozalnej sytuacji wciąż nie widać.



W oderwaniu od kwestii technicznych „Battlefield 4” to rewelacyjna, śliczna, bliska ideału strzelanka sieciowa z nienajgorszą kampanią dla jednego gracza. Gdy działa – pochłania na długie godziny, zapewnia masę wrażeń, daje ogromną frajdę i zasługuje na to, by kupić ją nawet za pełną cenę. Kłopot w tym, że często nie działa. I poza liczeniem na kolejne łatki niewiele można z tym faktem zrobić. W związku z tym uczciwie polecić ją mogę tylko osobom cierpliwym i szczęściarzom – reszta z Was niech lepiej poczeka na rozwój wydarzeń.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones