Recenzja gry

Dying Light (2015)
Adrian Ciszewski
Paweł Marchewka
Paweł Krucz
Anna Gajewska

Zombiaki i środki nasercowe

Choć na pierwszy rzut oka produkcja Techlandu przypomina połączenie „Dead Island” z „Mirror’s Edge” to już po kilku godzinach zabawy łatwo zauważyć, że nie jest to prosta kalka wyżej wspomnianych
Choć na pierwszy rzut oka produkcja Techlandu przypomina połączenie „Dead Island” z „Mirror’s Edge” to już po kilku godzinach zabawy łatwo zauważyć, że nie jest to prosta kalka wyżej wspomnianych produkcji.

Techland do każdej kopii „Dying Light” powinien dodawać środki na uspokojenie. I nie dlatego, że będziemy sfrustrowani niedoróbkami w warstwie graficznej, programistycznej czy w samym modelu rozgrywki, tylko dlatego, że najnowsza gra o zombie-apokalipsie naprawdę może niejedną osobę doprowadzić do palpitacji serca.



Witajcie w Harran! Przepiękne, rozległe miasto, w którym można wypocząć, pozwiedzać, obejrzeć mistrzostwa lekkoatletyczne i... stać się zombie. Tajemniczy wirus przemienił zdecydowaną większość mieszkańców w żywe trupy. Pozostali przy ludzkich zmysłach podzielili się na grupy degeneratów, dziwaków, którzy z jakiegoś powodu nie opuścili miasta oraz na niewielką społeczność ocalałych próbujących za wszelką cenę zachować i życie i człowieczeństwo.

Cała metropolia została otoczona szczelnym kordonem wojsk, a brak skutecznego lekarstwa i szczepionki powoli ciągnie decydentów w kierunku ostatecznego rozwiązania problemu wirusa za pomocą nalotu dywanowego.



W tak pięknych „okolicznościach przyrody” lądujemy w Harran na spadochronie. Jesteśmy komandosem, który przybywa z tajną misją dotarcia do jednego z przywódców ocalałych i odzyskania ważnych dokumentów. Szybko okazuje się, że sprawy w mieście są o wiele bardziej złożone, niż to wygląda spoza wojskowej blokady.

Historia opowiedziana w „Dying Light” nie jest nadmiernie oryginalna i porywająca. Można było ją trochę podkręcić, ale ogólnie całość jakoś trzyma się kupy i nie razi idiotyzmami. Dość szybko została też przeze mnie odsunięta na dalszy plan, ponieważ moją uwagę zaczęło przykuwać samo miasto i możliwości jego eksploracji.

Podczas wykonywania zadań mamy całkowitą swobodę poruszania się po dużym obszarze miasta. Epidemia oraz nie najlepsza kondycja finansowa państwa doprowadziła Harran do zaniedbania. Dlatego też w większości przypadków obserwujemy niekończące się osiedla przywodzące na myśl brazylijskie fawele. Innymi słowy: idealne miejsce na uskutecznianie parkuru.



Pierwsze wyjście na zewnątrz boleśnie uświadamia nam, że nie posiadamy odpowiednich kwalifikacji, aby swobodnie poruszać się po okolicy. Najbezpieczniejszą metodą docierania do punktu docelowego jest wspinanie się na dachy budynków, latarnie, przeskakiwanie pomiędzy daszkami tak, aby uniknąć szwendających się po ulicach zombiaków. Problem w tym, że główny bohater gry – Crane – choć wysportowany, nigdy mistrzem parkuru nie był. I tu objawia się świetny mechanizm rozwoju postaci zastosowany przez Techland.

Punkty doświadczenia związane ze zręcznością zdobywamy w praktyce. Im więcej skaczemy, ślizgamy się, wspinamy, tym szybciej zaczynamy zdobywać kolejne punkty, które możemy zainwestować w specjalne umiejętności. Te zaś dają nam coraz większe możliwości płynnego omijania chodzących trupów, pozwalają na oddanie trochę dalszych skoków czy dłuższy czas sprintu. Podobnie jest z umiejętnością walki. Na początku dwa zombiaki potrafią napsuć nam krwi. Z czasem nabieramy wprawy (i dodatkowych umiejętności), ale nigdy nie poczujemy się w pełni panami sytuacji.



Warto tutaj nadmienić, że projektanci nie przekroczyli granicy absurdu. Nawet najlepiej wyszkolony biegacz po upadku z wieżowca zakończy swój żywot oraz nie przeskoczy pomiędzy budynkami oddalonymi od siebie o sto metrów. Różnica pomiędzy Cranem z początku gry a tym po kilku godzinach rozgrywki jest jednak wyczuwalna.

Poza tym, my jako gracze, także uczymy się otoczenia. O ile na starcie mamy problem z określaniem optymalnej ścieżki biegu, po pewnym czasie planujemy z dużym wyprzedzeniem kolejne ruchy i posunięcia, a nasze palce bezwiednie tańczą po klawiszach pada. Wygląda to mniej więcej tak: ruszam sprintem, przeskakuję nad zombie przede mną, łapię się krawędzi daszku, następnie susem ląduję na kolejnym, zeskakuję na ziemię, trzy kroki dalej wślizgiem przejeżdżam przez dziurę w płocie i wskakuję przez okno do sklepu. Stąd już tylko trzy ewolucje i znajduję się w bezpiecznym miejscu.

Techlandowi udało się uchwycić istotę zdobywania doświadczenia i rozwijania postaci poprzez praktykę. Sprawia to mnóstwo satysfakcji!



Podobny mechanizm zastosowano przy nabywaniu biegłości w walce. Nasze szanse na przeżycie zwiększają też umiejętności tworzenia broni. Z czasem kupujemy lub odnajdujemy różne plany, które pozwalają ulepszyć broń. W ten sposób jest ona w stanie zadawać większe obrażenia albo np. razić ładunkiem elektrycznym. Warto jednak pamiętać, że oręż ma tendencje do szybkiego zużywania się, a nie da się go naprawiać w nieskończoność. Trudno mi jednak orzec, czy w „Dying Light” da się stworzyć z Crane’a zabijakę. Osobiście stawiałem bardziej na zręczność i unikanie starć, niż na konfrontowaniu się z hordami żywych trupów. Cykor jestem i tyle.

No właśnie... Pisząc recenzję, odwlekałem ten moment jak tylko potrafiłem. Parafrazując dzieło Francisco Goi, „Kiedy Harran śpi, budzą się demony”. Dokładnie o 21:00 dzień poddaje się nocy. Wtedy przestajemy być panami sytuacjami, a zamieniamy się w zaszczutą zwierzynę. Na ulicach miasta pojawiają się łowcy. To szybkie, silne i mordercze istoty, których jedynym celem jest pozbawienie nas życia. Jedynym możliwym sposobem przetrwania jest jak najszybsze udanie się do jednego z bezpiecznych miejsc (które wpierw trzeba odblokować). Taktyki na przeżycie są zasadniczo dwie. Albo będziemy absolutnie bezszelestnie przemieszczać się po zakątkach Harran, licząc na to, że nie natrafimy na żadnego łowcę albo grupę zombiaków, albo rzucimy się w dramatyczny bieg w stronę schronienia. Bez względu na przyjętą strategię, wiele razy ogarnie was przerażenie, a serce będzie chciało wyskoczyć z piersi.

Walka z łowcą to w większości przypadków proszenie się o szybki zgon. Jednym uderzeniem potrafi on powalić nas na ziemię, a po tym pozostaje nam tylko chwila na odmówienie paciorka w wersji skróconej. To, co daje nam cień szansy na wygraną, to latarka ze światłem UV. Skierowany promień na łowcę powoduje jego chwilowe osłabienie. Wtedy można go zabić, ale możecie mi wierzyć – lepiej jest dać nogi za pas.



W wielu przypadkach noc można spokojnie przespać w schronieniu. To dlaczego jest sens pchać się na własne życzenie w mroczne uliczki Harran? Dlatego że w nocy zdobywamy o wiele więcej doświadczenia. Myślę jednak, że każdy z was i tak kilka razy przemyśli decyzję o samotnym wyruszeniu na miasto.

Dying Light” nie jest przeznaczony wyłącznie dla pojedynczego gracza. Do zabawy kooperacyjnej można zaprosić troje znajomych, co niestety psuje trochę klimat survivalu – nie ma skalowalności trudności przeciwników, ale dostarcza całe mnóstwo frajdy z masakrowania nieumarłych. No i w nocy walka z łowcami staje się prostsza, choć nie banalna. Techland udostępnił też dodatek, który pozwala graczowi wcielić się w rolę łowcy i polować na innych grających.

Choć mamy wtedy do dyspozycji silną i szybką postać, to trzeba nauczyć się nią grać. Dobrze zorganizowana ekipa ludzi może szybko zniwelować wszystkie przewagi monstra. Przyznam też, że bycie łowcą powoduje, że przestajemy bać się nocy. Wszak to nasz sprzymierzeniec.



Trudno cokolwiek zarzucić „Dying Light” od strony technicznej. Graficy, projektanci i programiści włożyli mnóstwo pracy w jak najbardziej sugestywne przedstawienie Harran. Można rzec, że architektonicznie i urbanistycznie miasto jest spójne i przekonujące. Podzielone na osiedla mające swój własny styl, każde o lekko odmiennym klimacie. Do tego dodajmy porozrzucane wraki samochodów, barykady wzniesione przez ludzi, płonące zgliszcza budynków, latające w powietrzu gazety i śmieci... Z czasem zauważmy jednak, że część budynków i obiektów została stworzona za pomocą techniki kopiuj-wklej. Mają one taki sam rozkład pomieszczeń i przedmiotów tam leżących (niekiedy zaczynamy to też postrzegać jako pewne ułatwienie – szybciej poruszamy się po dobrze znanych nam wnętrzach). Zastrzeżenia można mieć też do małej wizualnej różnorodności zombiaków.

Postaci główne i NPC-e niestety zachowują się dosyć drętwo. O ile gestykulacja jakoś tam im wychodzi, o tyle mimika twarzy jest słaba. Całości nie ratuje mocno przeciętny polski dubbing. Względnie nieźle brzmi główny bohater, ale do kwestii wypowiadanych przez zdecydowaną większość aktorów można mieć sporo zastrzeżeń.

Miłą odmianą po zeszłorocznych megaprodukcjach jest też niewielka liczba błędów. Oczywiście „Dying Light” nie jest od nich wolny, ale podczas zabawy nie natrafiłem na problem, który uniemożliwiałby mi posunięcie akcji do przodu. Ot, czasami cienie czy tekstury ładowały się z lekkim opóźnieniem albo którejś postaci nie uruchomiła się kwestia dialogowa.



Do minusów zaliczyłbym dziwny system odradzania się. Kiedy zginiemy, wracamy do zabawy w najbliższym schronieniu. Teoretycznie. Kilka razy „zmartwychwstałem” w punkcie znacznie oddalonym od miejsca zgonu. Na to jest jednak sposób. Wystarczy wyjść z gry do głównego menu i ponownie ją uruchomić. Potrafimy wtedy pojawić się przy ostatnim punkcie zapisu znacznie bliżej celu. Do listy opatrzonej nazwą „marudzenie” dodałbym przeciętną sztuczną inteligencję przeciwników i tendencję do drobnego oszukiwania. Niektóre zombiaki jakby widziały przez ściany i raz namierzeni jesteśmy konsekwentnie ścigani przez pół miasta.

Dying Light” skrywa w sobie o wiele więcej dobra niż mogliście tutaj przeczytać. To wciągająca, rozbudowana i momentami naprawdę przerażająca gra. Nie chciałem zbyt wiele ujawniać, ponieważ chętnym zepsułoby to frajdę z samodzielnego odkrywania „uroków” Harran. Napomknę tylko, że w grze ukryto wiele smaczków i ciekawych miejsc, a część misji pobocznych to fabularne perełki.



Techland udowodnił, że jest w pierwszej lidze twórców dużych gier. Wyrwani z okowów „Dead Island” rozwinęli skrzydła i powołali do życia grę, która bez najmniejszych kompleksów może konkurować ze światowymi produkcjami z najwyższej półki. Jeśli tylko nie jesteście znudzeni kolejnym tytułem w klimatach zombie i nie przeraża was myśl o nocnych wypadach na miasto, to „Dying Light” jest dla Was pozycją obowiązkową.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Koncept żywych trupów w grach wideo nie tylko przetrwał próbę czasu, ale stał się wręcz jednym z symboli... czytaj więcej
Po raz pierwszy w tego typu grze dostajemy pełną swobodę poruszania się. Możemy przeskakiwać pomiędzy... czytaj więcej
W tak upalne dni jak ten dzisiaj przypominam sobie moment, kiedy po raz pierwszy stanąłem na balkonie... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones