Recenzja filmu

Łotr 1. Gwiezdne wojny - historie (2016)
Gareth Edwards
Waldemar Modestowicz
Felicity Jones
Diego Luna

„Mocą jestem silny!”

"Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie" to napompowany akcją dramat wojenny (tak, nie bez powodu używam takiego określenia). Skok na kasę – powie niejeden widz. I z jednej strony będzie miał rację.
Pochód "Gwiezdnych Wojen" przez kinowy ekran trwa. Rok temu fani nerwowo obgryzali paznokcie przed grudniową premierą "Przebudzenia Mocy", mając w swoich głowach zarówno optymizm, jak i obawy dotyczące tego siódmego epizodu sagi, za który zabrał się Disney. Mimo niedociągnięć scenariuszowych oraz kalki (główny zarzut) "Nowej nadziei" Lucasa, ów obraz uszczęśliwił niemal wszystkich widzów, przy okazji ustanawiając wiele rekordów finansowych. Czy "Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie", będący pierwszym spin-offem uniwersum, to film tak samo dobry jak produkcja w reżyserii J.J. Abramsa?

 

Nie. W ogólnym rozrachunku jest… lepszy. Śmiałe stwierdzenie, to prawda. Przewaga nie jest oczywiście jakoś bardzo wyraźna, ale nie ma co ukrywać, że paradoksalnie dopiero po seansie "Łotra 1Dziennik łotra (1950)" wyraźniej czuć, że Moc się przebudziła! Mimo iż dzieło Garetha Edwardsa ("Godzilla") ma swoje grzeszki większe i mniejsze, to jednak nie przeszkadza to, aby "dumnie" zajęło miejsce na podium, otrzymując może nie złoty (ten nadal należy do "Imperium kontratakuje"), ale na pewno brązowy medal. 

Konstrukcja fabularna jest prosta. To historia grupy rebeliantów zjednoczonych w śmiałej i ważnej misji – kradzieży planów imperialnej Gwiazdy Śmierci (zabójczyni planet). Całość rozgrywa się tuż przed wydarzeniami z czwartego epizodu z 1977 roku. Lecz zanim dojdzie do głównego wątku, cofamy się w czasie i poznajemy kilkuletnią Jyn Erso – córkę Galena (Mads Mikkelsen), konstruktora broni imperialnej, który zaszył się w ustronnym miejscu, mając dość zbrodniczych działań Imperatora. Niestety, niejaki dyrektor i oficer w jednym – Orson Krennic (Ben Mendelsohn) zmusi go, by  ponownie nawiązał współpracę i pomógł w budowie stacji bojowej, która ostatecznie przekreśli nadzieje Rebelii na zwycięstwo. 

 

"Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie" to napompowany akcją dramat wojenny (tak, nie bez powodu używam takiego określenia). Skok na kasę – powie niejeden widz. I z jednej strony będzie miał rację. Disney chce wycisnąć ze słynnej marki tyle, ile się da. Jednak trzeba przyznać, że już drugi raz… zaskakuje. I to zaskakuje w sposób pozytywny. "Łotr 1" nie ukrywa, że jest przede wszystkim produktem skierowanym do wiernych miłośników, szczególnie oryginalnej trylogii. U tych serce zabije mocniej, choć do części zapewne nie trafi surowy klimat obrazu. Bo te "Gwiezdne Wojny" zdecydowanie skierowane są do dojrzalszego widza.

Gareth Edwards odważnym reżyserem jest. Już od pierwszych ujęć widać, że to będzie inny film. Niby osadzony w tym samym świecie, w stylu retro, lecz wyróżniający się narracją opowiadania historii. Do baśniowości i Kina Nowej Przygody droga daleka. Scenarzyści Tony Gilroy ("Adwokat diabła") i Chris Weitz ("Był sobie chłopiec") prezentują nam retrospekcje, rezygnują ze słynnych płynących na tle kosmosu żółtych napisów, wprowadzając z kolei w trakcie poszczególnych scen informacje dla widza, na jakiej planecie znajdują się bohaterowie (nowość w serii "Gwiezdnych Wojen"). 

Tu nie ma wyraźnego czarno-białego podziału. Rebelianci nie są kryształowi, a w Imperium – choć przedstawionym ponownie dość schematycznie – widoczne są ambicje i chęć zdobycia wyższego stołka w hierarchii władzy, co uosabia nieco przerysowana postać Krennica. Zresztą grający go Ben Mendelsohn ("Slow West") potrafi pokazać to szaleństwo w oczach i emanowanie grozą. Widać, że ten antagonista – dyrektor Badań nad Zaawansowaną Bronią – cały czas chodzi obrażony, krzyczy, wydaje rozkaz na lewo i prawo. Boli go to, iż nie jest tak poważany przez Imperatora, jak pewien władający Mocą lord. Jeszcze lepiej rozpisane są postacie po stronie Rebelii. Nietrafione decyzje obsadowe? Ależ skąd. Każdy z zatrudnionych aktorów bez problemu odnalazł się w uniwersum. To ekipa marzeń. Wcielająca się w Jyn przekonująca Felicity Jones ("Teoria wszystkiego") może i nie ma charyzmy i uroku Rey z "Teoria wszystkiego (2014)Przebudzenia Mocy", ale za to znacznie więcej o niej wiemy. Żyje traumą przeszłości, wpada w tarapaty, ale ma już dosyć ciągłej ucieczki. Dołączenie do walczących o dobrą sprawę (stawka jest wysoka – być albo nie być dla galaktycznego pokoju i demokracji) sprawia, że wreszcie będzie miała szansę na bycie kimś więcej niż tylko zwykłym pionkiem w tej wojennej zawierusze. Nie ma nuty fałszu również w grze reszty aktorskiej drużyny. Chemia działa zwłaszcza między Jyn a kapitanem Cassianem Andorem (Diego Luna), zaufanym rebeliantem. Każdy ma tu jakieś zadanie do wykonania. Zdrajca Imperium – pilot Bodhi Rook (Riz Ahmed) stara się wejść w łaski nowych przyjaciół, a przeprogramowany imperialny robot K-2SO (genialny Alan Tudyk) zabawnymi ripostami próbuje rozładować napięcie i ciężar, jaki spoczywa na ich barkach. 

 

Nie ma w filmie rycerzy Jedi, ale i tak roztacza się w nim mistycyzm. Duża w tym zasługa wierzącego w potęgę Mocy, niewidomego mnicha i opiekuna Świątyni Jedi sprawnie posługującego się walką wręcz i kijem – Chirruta Îmwe. Wraz ze swoim ochroniarzem Baze’em Malbusem tworzy zgrany duet. Aż chce się kupić ich figurki i postawić je w specjalnym miejscu na półce z najfajniejszymi postaciami z "Gwiezdnych Wojen". Znany z "Ip Mana" Chińczyk Donnie Yen w roli Chirruta to strzał (a raczej kopniak) w dziesiątkę! 

Owa poprawność polityczna w kreowaniu głównej ekipy "Łotra 1Dziennik łotra (1950)" może nie przypaść do gustu. Ktoś złośliwie zakomunikuje, że zabrakło jeszcze czarnoskórego człowieka i zielonego kosmity. Jednak bardziej powinno przeszkadzać nie to, a fakt, iż historia drugoplanowych bohaterów nie jest rozwinięta, przez co nie wiemy zbyt wiele o ich motywacjach (casus "Nowej nadziei"). Ale i tak im kibicujemy i wsiąkamy (choć nie wszyscy) w ten mroczny, brudny, deszczowy świat. Opowieść, mimo że sztampowa, angażuje aż do finałowych scen, będących spełnieniem "mokrego" snu prawdziwego psychofana. Bitwa w przestrzeni kosmicznej jest równie widowiskowa, jak ta w "Powrocie Jedi", a inspirowane starymi klasykami gatunku wojennego partyzanckie potyczki na powierzchni tropikalnej Scarif przypominają działania w Wietnamie. Gdy patrzymy na potężną maszynę krocząca, która zmierza w naszym kierunku, chcemy się gdzieś schować i jednocześnie ją podziwiać. Reżyser, autor zdjęć Greig Fraser ("Lion") i specjaliści od efektów specjalnych dokonują cudu. Ostatnie minuty są tak bardzo intensywne emocjonalnie, że niejednemu zakochanemu w "Star Wars" poleci łza…

 

Widzowie dzielą się tutaj na dwie grupy. Pierwsza to taka, dla której "Gwiezdne Wojny" to coś więcej niż film. To nie tylko mitologia czerpiąca wzorce z opowieści o samurajach, książek Tolkiena czy "Diuny" Herberta. To fenomen społeczno-kulturowy, który od lat wpływa na wyobraźnię nowych pokoleń. Dla drugich to kolejny typowy, niewyróżniający się blockbuster z niewybaczalnymi błędami w scenariuszu i naiwnymi momentami. Ci będą zawsze szukać dziury w całym. Zauważą np., że nie ma niektórych ujęć i dialogów z trailera; to wina zapewne dokrętek, o których niegdyś wspominano na łamach prasy i internetu.

Przy wszystkich swoich wadach: od patosu i "celności" szturmowców (oryginalna trylogia się kłania) po zbyt szybkie ekspozycyjne tempo, kiedy to skaczemy na krótko z planety na planetę oraz niełatwego do zaakceptowania, manierycznego Foresta Whitakera w roli Sawa Gerrery – okaleczonego weterana i mentora Jyn, "Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie" udał się w niemal stu procentach. Galaktyka tętni życiem. Wszystko jest fizyczne, namacalne. Może i gdzieś ulatuje ta poezja Kina Nowej Przygody, ale w zamian dostajemy coś świeżego, coś, czego w tej sadze wcześniej nie zaznaliśmy. Jest poważniej, brutalniej. Co chwilę reżyser puszcza oko do widza, przemyca różne smaczki, nawiązania do poprzednich filmów serii, których samo odkrywanie będzie przednią zabawą. Do pełnego sukcesu zabrakło jedynie lepszej muzyki. To, co skomponował zastępujący w ostatnim momencie Alexandre Desplata ("Grand Budapest Hotel") Michael Giacchino ("Star Trek"), raczej nie będzie działać poza ekranem. Owszem, utwory bezpośrednio odnoszące się do mistrza Johna Williamsa to wisienka na gwiezdno-wojennym torcie, lecz te autonomiczne… No cóż, nie pamiętam przewodniego tematu. Szkoda. 

Może dziwić krytyka niektórych recenzentów i niezadowolonych fanów, kręcących nosem, że Edwards sprofanował legendę. To przecież film rozrywkowy, gdzie nie ma co na siłę doszukiwać się głębi czy psychologii na miarę dzieł Felliniego. Wszechświat "Gwiezdnych Wojen" rządzi się własnymi prawami i wiele można mu wybaczyć. Istotne jest, że ten film "Mocą jest silny", jak zwykł o sobie mawiać Chirrut.  Jeśli taki poziom utrzymają następne spin-offy (m.in. o młodym Hanie Solo) to w odległej galaktyce czeka nas jeszcze wiele wspaniałych przygód.
1 10
Moja ocena:
9
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Nadzieja. Na niej od początku budowana była saga "Gwiezdnych Wojen". Kiedy w 1973rokuGeorge Lucaszaczął... czytaj więcej
Mimo ogromnego sukcesu kasowego "Przebudzenie Mocy" rozczarowało wielu widzów niemal całkowitym... czytaj więcej
Od dłuższego czasu wiadomo, że jak wytwórnia Disneya weźmie się za jakiś flagowy produkt, to wyciska z... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones