Recenzja filmu

Creed: Narodziny legendy (2015)
Ryan Coogler
Michael B. Jordan
Sylvester Stallone

Przeminęło z czasem

Esencją wszystkich poprzednich części było to, że Rocky stawał do walki o to, aby udowodnić coś światu i przede wszystkim samemu sobie. Bez względu na przeciwności zdrowotne, finansowe i
Seria "Rocky" przeszła do historii kina. Kto nie zna dokładnie opowieści o  najsławniejszym fikcyjnym pięściarzu, ten na pewno chociaż o nim słyszał. Przez trzy dekady powstawały lepsze lub gorsze filmy o Rockym Balboa. Jedno jednak je wszystkie łączyło: Sylvester StalloneSylvester Stallone wcielający się w głównego bohatera, który walczy nie tylko o zwycięstwo w pojedynku, ale także o honor, miłość i zasady. Te wszystkie filmy łączyło także to, że Sylvester Stallone brał czynny udział w produkcji tych filmów. W końcu łącznikiem tych wszystkich obrazów był tytuł. Gdy już wydawało się, że temat jest wyeksploatowany, powstał film "Creed – narodziny legendy".

Obraz Ryana Cooglera opiera się na tych samych motywach, co pierwszy "Rocky". Chłopak, który miał trudne dzieciństwo, i który walczył w amatorskich walkach, wchodzi do wielkiego boksu, aby stoczyć walkę o mistrzostwo świata. Niestety w granym przez Michaela B. Jordana Adonisie Creedzie trudno dostrzec cechy ojca. Trudno też uwierzyć w jego historię i patrzeć na nią z zaciekawieniem. To już nie jest pewny siebie, charyzmatyczny Apollo Creed, który umiał porwać tłumy. W tym bohaterze nie ma nic, co mogłoby sprawić, aby mu kibicować w drodze na szczyt.

Jeśli chodzi o Stallone’a, to można być pod wrażeniem, że jeden z najgorszych aktorów ostatnich kilkudziesięciu lat wzniósł się na wyżyny aktorstwa, które osiągnął w pierwszej części Rocky’ego. Nie ma w tym filmie jego drewnianej mimiki i sztucznych emocji, które mimo swojego uroku dawały mu Złote Maliny. Jego postać jest prawdziwa, aż chciałoby się uwierzyć, że Sylwester Stallone jest na co dzień wesołym staruszkiem, który jest już trochę zmęczony swoją sławą. Mimo dobrego poziomu aktorstwa, postać Rocky’ego Balboa na emeryturze jest największym problemem tego filmu.

Esencją wszystkich poprzednich części było to, że Rocky stawał do walki o to, aby udowodnić coś światu i przede wszystkim samemu sobie. Bez względu na przeciwności zdrowotne, finansowe i społeczne, stawał do boju, a my jako widzowie z zapartym tchem mu kibicowaliśmy. Nie przeszkadzało nam to, że walki były nierealistyczne, a Stallone był nieumiejętnym aktorem. Nie przeszkadzało nam nic. Jakim więc przykrym widokiem dla mnie było, gdy legendarny Balboa musiał zmagać się z chorobą i trenować chłopaka, którym mnie w ogóle nie przekonywał. Rocky rozmienił się na drobne, a jego imię zostało zszargane.

Film ma także pewne luki fabularne, które kłują w oczy. Gdy już się wydaje, że we wczesnej fazie filmu poznaliśmy głównego antagonistę Adonisa Creeda, z którym stoczy na końcu walkę, Ryan Coogler postanawia całkowicie bez sensu zakończyć wątek tej postaci. Wiemy jedynie, że miała ta postać stoczyć walkę o obronę mistrzowskiego pasa z gościem, który kiedyś był mistrzem, ale kariera jego została przerwana przez pobyt w więzieniu. Niestety reżyser postanowił nie zdradzić nam wyniku tamtego pojedynku, o którym musimy się domyśleć z tego, że przeciwnikiem Adonisa Creeda będzie ten dawny mistrz. Nie chce mi się nawet przytaczać imienia tej postaci, bo była bezbarwna, irytująca i zbędna.

Przez to także finałowy pojedynek był mało emocjonujący i nieciekawy. To już nie te czasy, gdy Rocky Balboa, facet po przejściach, który do wszystkiego doszedł ciężką pracą, musiał walczyć z Ivanem Drago lub Clubberem Langiem. To też nie te czasy, gdy barwnym ptakiem serii był Apollo Creed grany przez rewelacyjnego Carla Weathersa. To czasy, gdy finałową walkę, najdroższą z całej serii, staczają dwie nieciekawe jednostki, które są zwyczajnie zbędne.

Chociaż wszystkie inne aspekty filmu są dobre, a całość ogląda się nie najgorzej, to jednak jakiś sentyment, ale przede wszystkim od dawna budowana legenda sprawiają, że po seansie mam zwyczajnie niesmak. Choć bohaterem tego filmu jest Rocky Balboa, to jest to moim zdaniem zupełnie inny, pozbawiony najważniejszych atutów poprzedników film do obejrzenia i szybkiego zapomnienia. Tak właśnie umiera legenda Rocky’ego.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Creed" jest jednoznacznym zaprzeczeniem tezy, żesequel, remake lub spin-off nigdy wżyciu nie dorówna... czytaj więcej
Dla rzeszy kinomanów słynny Sylvester Stallone jest synonimem dwóch ról, mianowicie Johna Rambo i... czytaj więcej
Wydawać by się mogło, że wyciąganie Rocky'ego z piwnicy nie ma już najmniejszego sensu. Sylvester... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones