Recenzja filmu

Diuna: Część druga (2024)
Denis Villeneuve
Artur Kaczmarski
Timothée Chalamet
Zendaya

Spice Up Your Life

Film sprawia wrażenie blockbustera splecionego w gorącym uścisku z kinem "artystycznym", o ile taki podział w ogóle ma jeszcze sens. Wielkie tematy idą pod rękę z efektownym spektaklem, a
Spice Up Your Life
źródło: Materiały prasowe
Nic nie boli, tak jak "Diuna". I nikt nie wie o tym lepiej niż Alejandro Jodorowsky. Cóż to był za pomysł na prozę Franka Herberta (wizualne pasaże jak po LSD, czternastogodzinny metraż!). I w jakim kolektywie (Salvador Dali, H.R. Giger, Pink Floyd, Orson Welles) miał pączkować! Ból po uśmierconym przez Hollywood marzeniu mógł się równać jedynie frustracji, gdy światło dzienne ujrzały materiały promocyjne filmu Davida Lyncha: Oto dzieło, którego Jodorowsky nie zdołał nakręcić!

Nic dziwnego, że w 1984 roku, gdy film Lyncha trafił do kin, legendarny reżyser nie miał ochoty na seans. Do jednego z paryskich kin wybrał się dopiero po żołniersko-terapeutycznej pogadance z synem. Im dłużej zaś siedział na kinowej sali, tym szerszy uśmiech malował się na jego twarzy. Skoro nie udało się jedynemu facetowi, któremu – jak utrzymywał sam Jodoroowsky – mogło się udać, to któż inny miałby podołać?



Od tamtej pory minęło czterdzieści lat. Kanadyjczykowi Denisowi Villeneuve’owi – podobnie jak Paulowi Atrydzie, czyli liderowi jego korowodu tragicznych bohaterów – może nie pasować rola siłacza, który podniósł cały literacki świat Herberta. Niewiele mają jednak do gadania. Podczas gdy właściciele wielkich popkulturowych marek drepczą w zaklętym kręgu finansowych i artystycznych porażek, polityka tożsamościowa staje się ważniejsza od dobrze napisanych opowieści, a Hollywood jest pogrążone w scenariuszowym kryzysie, oczy widzów zwrócone są w stronę planety Arrakis. To właśnie tam zwaśnione galaktyczne rody toczą walkę o cenną "przyprawę". I to również tam ważą się losy blockbusterów z ambicjami. 

Sukces pierwszej części "Diuny" można tłumaczyć na wiele sposobów. Ma swoje źródła w precyzyjnie skonstruowanym tekście, z którego wycięto fabularny tłuszczyk powieściowego oryginału. A także – w koncepcji estetycznej opartej na ryzykownych, wizualnych kontrastach. Nie bez znaczenia jest również aura "dzieła przeklętego", z którym wcześniej nie poradzili sobie ani Jodorowsky, ani Lynch. W moim przekonaniu największym osiągnięciem Villeneuve’a pozostaje zafiksowanie naszej uwagi na samej naturze filmowego spektaklu; wzniecenie namiętności do świata, który dotąd wydawał się pusty i niegościnny. To rzeczywistość, która – wbrew rozmaitym kodom wizualnym kina science-fiction i fantasy – nie mieni się wszystkimi kolorami tęczy. Zamieszkują ją bohaterowie, którzy nie mają czasu zajmować się pierdołami; mają za to minorowe nastroje, a niemal każde ich słowo waży tonę. To rzeczywistość, w której heroiczna opowieść o przeznaczeniu może rozbroić się sama. Jak w powieści: Najtrwalszymi zasadami wszechświata są przypadek i błąd. Jakim więc cudem chcemy do tego wszystkiego wracać? 



Decyzja o podzieleniu filmu na dwie części nie wynika w oczywisty sposób ze struktury samej książki (choć i tam jest podział na księgi). Ma natomiast głębszy fabularny sens – nawet jeśli stoją za nią mechanizmy popytu i podaży. W pierwszej części Villeneuve rozkładał pionki na szachownicy. Obserwowaliśmy klasyczną campbellowską drogę bohatera, zwieńczoną promykiem nadziei – ocalały z rzezi swojego rodu Paul Atryda (Timothee Chalamet) znalazł azyl wśród wędrownego ludu Fremenów. W drugiej części bohater rozpoczyna podróż wewnętrzną, w której stawką jest brzemię wybrańca i przepowiedzianego zbawcy planety Arrakis. Co ciekawe, zwiastuje to nie tylko zmianę tempa filmu, ale i delikatne przesunięcia w obrębie samej konwencji. Im głośniejsza staje się rozróba, tym klarowniej wybrzmiewają intymne dramaty bohaterów. Centralne dla fabuły pytanie o polityczną rolę religijnego fanatyzmu może kiepsko brzmieć na papierze. Jednak dzięki fantastycznym rolom Javiera Bardema jako konserwatywnego lidera Fremenów oraz Zendayi jako przedstawicielki młodszego, rebelianckiego pokolenia, stanowi dramaturgiczny i emocjonalny kręgosłup filmu. Zatem z jednej strony – antyreligijny pragmatyzm doprawiony namiętnością (czytaj: nieźle napisanym wątkiem miłosnym. Z drugiej – fundamentalistyczny dogmatyzm w nieco ironicznej optyce. Cóż mogę powiedzieć, są gorsze pomysły na kino za 200 milionów dolarów. 



Tematów, którymi można by obdzielić tuzin festiwali Romana Gutka, jest zresztą więcej. "Diuna" to rzecz o korumpującej sile władzy, spisany wielkimi literami ekologiczny manifest, a także antynuklearna tyrada, podsycająca współczesne lęki. I jeśli całość nie sprawia wrażenie intelektualnego bałaganu, to tylko dzięki scenariopisarskiej i reżyserskiej precyzji Villeneuve’a. Niemal każda z wielkich abstrakcji orbituje tu wokół konkretnego bohatera – czy będzie to motywowany sadomasochistyczną żądzą Feyd-Rautha (Austin Butler), czy zmagająca się z mrocznym dziedzictwem zakonu Bene Gesserit Lady Jessika (Rebecca Ferguson). Zaś rozterki wszystkich postaci rzucają nowe światło na centralną figurę mesjasza. 

Chalamet gra Atrydę tak, jakby jego kariera miała się skończyć jutro – pod cieniutką membraną spokoju i melancholii buzują pycha i determinacja. Świetni są również Dave Bautista i Josh Brolin, którzy, mimo skromnego czasu ekranowego, są w stanie zamienić niewyraźny szkic w bohaterów z krwi i kości. Ci, którzy znają powieść, mniej więcej wiedzą, czego się spodziewać – utrzymanej w klimacie etnograficznego dokumentu ekspozycji, wypełniającej drugi akt psychomachii oraz dramatycznego rozwiązania akcji. Lecz nawet na znawców herbertowskiego uniwersum czekają tu niespodzianki. Być może przykre – w zależności od tego, jak silnym afektem darzymy powieść. 

Metaforycznie, piaski Diuny leżą gdzieś w połowie drogi pomiędzy Pandorą a beznamiętną dżunglą Herzoga. To świątynia przyrody, ale z cekaemem przy wejściu: pod całunem nocy skrywają się potężne dżinny, zaś pod powierzchnią – monstrualne czerwie. Starcia z żywiołem zainscenizowane są tak, że głowa mała, a to tylko wieko kuferka ze skarbami. Gigantyczne eksplozje buzujące pod polami siłowymi, najróżniejsze "odzwierzęce" machiny wbite klinem w fakturę pustyni, komandosi Harkonnenów wspinający się po wzgórzu jak po wielkim kopcu mrówek. "Diuna" jest filmem pięknym, ale też ostentacyjnie minimalistycznym, jeśli chodzi o projekty miejsc, kostiumów, czy futurystycznego sprzętu. Najlepsze sceny mają wręcz awangardową formę. Jak ekspresjonistyczna sekwencja na planecie Harkonnenów Giedi Prime, przywodząca na myśl propagandowe dzieła Leni Riefenstahl, z symbolizująca logikę totalitaryzmu wewnątrzkadrową symetrią, monochromatyczną fakturą obrazu oraz fajerwerkami w postaci eksplodujących plam atramentu. 



Wszystko to rodzi wrażenie blockbustera splecionego w gorącym uścisku z kinem "artystycznym", o ile taki podział w ogóle ma jeszcze sens. Wielkie tematy idą pod rękę z efektownym spektaklem, a szekspirowskie przepychanki na szczytach władzy rozrzedzane są dyskretnym humorem. Villeneuve wierzy, że właśnie na przecięciu tych dwóch światów da się odnaleźć nową jakość. A "Diuna: Część druga" jest monumentem na cześć tej wiary. Fakt, że Jodorowsky nazwał poprzedni film "przewidywalnym" oraz "przemysłowym" też mnie jakoś specjalnie nie dziwi.  Odpowiedź na pytanie, czy łatwo "Diunę" pokochać, nie jest prosta. Arrakis to jednak nie przytulne Shire, a kibicowanie Paulowi Atrydzie może odbić się czkawką. Jednak pytanie, czy łatwo ją podziwiać, jest już retoryczne. 
1 10
Moja ocena:
8
Dziennikarz filmowy, redaktor naczelny portalu Filmweb.pl. Absolwent filmoznawstwa UAM, zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008), laureat dwóch nagród Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
„Wypowiedziana czy nie, myśl istnieje i ma swoją moc.” – Frank Herbert, "Diuna" Gdyby ktoś postanowił na... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones