Recenzja filmu

Drapieżnik wykuty z lodu (2010)
Víctor García
Lucy Brown
Dean Cain

Prawie robi różnicę

"Arctic Predator" to prawie "Predator". Ale prawie robi różnicę, jak nam wmawiała pewna kampania reklamowa kilka lat temu. Trudno nie przyznać temu sloganowi racji, oglądając film "Drapieżnik
"Arctic Predator" to prawie "Predator". Ale prawie robi różnicę, jak nam wmawiała pewna kampania reklamowa kilka lat temu. Trudno nie przyznać temu sloganowi racji, oglądając film "Drapieżnik wykuty z lodu" (w oryginalne "Arctic Predator"), nawiązujący tytułem do hitu kasowego z lat osiemdziesiątych - filmu "Predator" z Arnoldem Schwarzeneggerem w roli głównej.

W tym arktycznym "predatorze" w reżyserii Victora Garcii pomysł opiera się na podobnym założeniu. Tajemniczy drapieżnik z kosmosu sieje postrach wśród ludzi, lecz tym razem nie w dżungli, lecz na Arktyce (trochę to nawiązuje też do słynnego horroru "Coś" Johna Carpentera). Zabija poszczególnych członków ekspedycji naukowej, a pozostała przy życiu reszta, z postacią kreowaną na głównego bohatera (w tej roli Dean Cain), stara się obmyślić plan likwidacji śmiertelnego zagrożenia. W ekipie znajduje się też mądry bohater w okularach, który informuje towarzyszy, że potwór stanowi zagrożenie nie tylko dla członków ekspedycji, ale i dla całej planety.

Sztampa jak się patrzy. Ale akurat trudno to uznać za zarzut, bo wydaje się, że powielenie filmowych schematów było niemalże wytyczną dla napisania scenariusza. W wyniku tego powstał film, który może być sztandarowych przykładem kina drugiego gatunku, którego oceny należy dokonywać według nieco innych kryteriów.

Takim kryterium może być wartkość akcji i płynność zdarzeń na ekranie, nieważne jak absurdalnych, czy jak amatorsko odegranych. A amatorszczyzna przenika zewsząd, choćby przez kreacje aktorskie, które nieraz charakteryzują się deklamacjami jakby z teatrzyków szkolnych. Płynność akcji  jest jednak w miarę zachowana, bo reżyser na szczęście nie rozpasał się za bardzo w scenach umoralniających, których to często nie szczędzą nam kontynuatorzy dorobku filmowego w stylu Eda Wooda.

Takim tanim, gatunkowym produkcjom towarzyszą zazwyczaj efekty specjalne. W "Drapieżniku wykutym z lodu" efekty specjalne wiążą się przede wszystkim z animacją lodowego potwora, zmieniającego stan skupienia ze stałego w gazowy. Są one dość toporne jak na produkcję z 2010 roku, ale, z drugiej strony, czego można się spodziewać po horrorach klasy B.  

Oglądając takiego komputerowego potwora z sentymentem powracam do podobnych filmów sprzed ery komputerowej, kiedy to amatorsko ucharakteryzowane monstra wyrzynały ludzi znajdujących się w ich zasięgu. Posiadały one pewien niezamierzony urok. Na myśl przychodzą mi owczarki niemieckie ucharakteryzowane na zabójcze ryjówki. We współczesnych niskobudżetowych produkcjach, komputerowo wykreowane bestie jednak takiego uroku nie posiadają. Pośmiać się jednak momentami można. No bo chyba nie przestraszyć się, nieprawdaż?
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones