Recenzja filmu

Hitman (2007)
Xavier Gens
Timothy Olyphant
Dougray Scott

Zmarnowany potencjał

Mało jest dobrych ekranizacji gier wideo. Lista składa się praktycznie z dwóch tytułów - "Resident Evil" oraz "Silent Hill". Chociaż i tak do dziś fani narzekają, że te filmy nie do końca
Mało jest dobrych ekranizacji gier wideo. Lista składa się praktycznie z dwóch tytułów - "Resident Evil" oraz "Silent Hill". Chociaż i tak do dziś fani narzekają, że te filmy nie do końca spełniły ich oczekiwania. Ja tam się cieszę, że przynajmniej są to obrazy w miarę zjadliwe. Zresztą jak wygląda konkurencja? Potok gniotów od mojego ulubionego reżysera (co mądrzejsi dostrzegą tutaj cynizm) Uwe Bolla. Do tego jeszcze "Doom", "Tomb Raider" czy "Dead Or Alive" (czyli coś, co krytykował nawet sam Uwe - więc jednak nie jest totalnym bezguściem). No powiedzcie - czy coś z tego zasługuje na ocenę (w skali szkolnej) wyższą niż dostateczna? Ano, niekoniecznie. Dlatego więc miałem ogromne nadzieje związane z filmem "Hitman". Po pierwsze, to moja ulubiona seria gier (obok GTA), po drugie, za reżyserię wziął się ktoś nowy, ktoś, powiedzmy, zaczynający pracę w branży. Inny debiutujący reżyser, Zack Snyder, swoimi pierwszymi filmami zdobył serca widzów (obydwa dzieła w bardzo "growych" klimatach - "Świt żywych trupów" oraz "300"). Liczyłem na bis, modliłem się o kolejny cud, na jakieś odkrycie w świecie kinematografii. A przede wszystkim miałem nadzieję, że obejrzę porządny film, który zachowa klimat interaktywnego oryginału. Ale jak zawsze, nadmiar optymizmu mi zaszkodził. Mimo iż nie można tego nazwać totalną porażką, "Hitman" zawiódł swoich fanów. Niestety? Jeszcze na długo przed premierą w Internecie wybuchła wrzawa. Wszyscy kłócili się o to, kto powinien wcielić się w rolę głównego bohatera Codename 47. Było mnóstwo propozycji, jednak mnie najbardziej odpowiadał Jason Statham. Bardzo go lubię - chłopina nadaje się na rolę filmowych twardzieli, dał już zresztą tego dowód w filmach takich jak"Adrenalina", "Transporter" czy "War". Poza tym aktor przypomina nieco z wyglądu rumuńskiego klona, stworzonego do zabijania. Jakkolwiek śmiesznie by to nie zabrzmiało, on byłby dla mnie idealny. Jednak reżyser postawił na kogoś innego - na Timothy'ego Olyphanta. A ten, a jakżeby inaczej, zupełnie do swej roli nie pasował. Twarz miał nieco dziecięcą, głos dość spokojny, a jedyne, co w jego fizjonomii bliskie było oryginałowi, to tył głowy. Owalna, łysa makówka z kodem kreskowym w okolicach szyi - tylko to wyglądało całkiem znośnie. Pół biedy, że aktor był nieco inny od granej przez niego postaci, to scenariusz okazał się gwoździem do trumny. Zawsze się zastanawiałem: skoro powstaje tyle świetnych ekranizacji książek i komiksów, to dlaczego przy przenoszeniu gry wideo na srebrny ekran nie używa się już gotowych scenariuszy, tylko pisze nowe. Przecież takie rozwiązanie, pod warunkiem, że nad fabułą nie czuwa scenarzysta gry, jest skazaniem projektu na zagładę. Mało komu udaje się zachować klimat i miód oryginału. W przypadku "Hitmana" jest nie inaczej. Można było przecież wykorzystać historię z pierwszej części gry. Albo chociaż udanie zmiksować najnowszą odsłonę, czyli "Krwawą Forsę". Zamiast tego zdecydowano się na stworzenie czegoś zupełnie nowego, co niestety zupełnie nie utrzymuje mrocznego, skradankowego klimatu gry. Codename 47 ma zlecenie zabójstwa rosyjskiego polityka - Mikhaila Belicoffa. Oczywiście coś mu tam nie wychodzi i musi stawić czoła swoim zleceniodawcom. Między walkami na katany (!!!) z innymi hitmanami (niektórzy mają brodę, inni czarny kolor skóry - coś, widać, klonowanie ostatnio im w firmie nawala) i strzelanin z gangsterami (tynk sypie się ze ścian aż miło - tyle tylko, że to jest "Hitman", a nie "Kane and Lynch"!), 47 spotyka Nikę - kobietę lekkich obyczajów, uprawiającą najstarszy zawód świata. Oczywiście płatny zabójca i twardziel jakich mało, ma problemy z kobietami (mam szczerą ochotę na zepchnięcie scenarzysty ze stromej skarpy). Wynika z tego kilka zabawnych, według reżysera, sytuacji. Miało to wprowadzić do filmu jakiś problem moralny, gdzie Codename 47 będzie zastanawiał się nad sensem istnienia i miłości. Jeżeli Gens myślał, że wpychanie czegoś takiego do filmu, który opowiada o bezwzględnym klonie-zabójcy, który bez skrupułów potrafi udusić kobietę za pomocą sznurowadła, wyjdzie mu na dobre, proponowałbym umówić się na ponowną wizytę u psychologa, wyrzucając przy okazji słoiczek ze starymi, niedającymi efektu różowymi pigułkami. Innymi słowy - co on sobie myślał? Że skoro w filmie nie będzie zbyt wiele nawiązań do gry, choć takich na szczęście kilka się znalazło, to przynajmniej da jakiś miłosny wątek? Jeżeli tak, to szczere gratulacje - wyszła kaszanka. Przynajmniej jeżeli chodzi o ekranizację gry, bo jako film niezależny, fanów jako takich może i znajdzie. Wspomniałem już o pewnych smaczkach, które wykryć mogą jedynie fani serii. Należy do nich między innymi muzyczka w intrze - Ave Maria. Jednak o ile w czwartej części gry budowała ona jakiś klimat, o tyle tutaj zwyczajnie tego nie robi. Po prostu przygrywa na kilku początkowych scenach, w których młode klony wychowują się w trudnych warunkach i szkolą się w swoim fechtunku. Ale co mi tam, uznam to za plus. Dalej, fajnym pomysłem były przerysowane stroje Służb Specjalnych. Garnki zamiast hełmów - mały szczegół, a cieszy. Mrugnięciem w stronę widza-gracza była jeszcze scenka, gdzie związany w wannie policjant rozmawiał z głównym bohaterem o paru ważnych sprawach. 47 wychodząc z pokoju, położył na tafli wody żółtą, gumową kaczuszkę - niemal taką samą, jaką widać było na jednym z artów "Krwawej Forsy". Było jeszcze kilka innych nawiązań, i chwała im za to, co jednak nie ratuje całości, która mimo starań reżysera nijak ma się do gry wideo pod tym samym tytułem. Reasumując: było kilka niezłych scen, muzyka nie doprowadzała do migreny, a aktorzy, choć niekoniecznie dobrze dobrani, spisali się całkiem nieźle. Scenariusz nie był najwyższych lotów, a przedstawiona historia nie wciąga widza po uszy, tak jak robiła to w interaktywnym pierwowzorze. Do tego jeszcze te niepotrzebne sceny z Niką (kobieta u boku agenta - nie ma sprawy, ale niekoniecznie jeżeli jest on klonem seryjnym zabójcą). Zupełnie nie czuć tego, że jest to ekranizacja skradanki, bo w filmie dominowały strzelaniny, a typowo cichych zabójstw było jak na lekarstwo. Poza tym gra wideo była jedynie dla widzów dorosłych - mnóstwo brutalnych scen i "interesujących" mordów za pomocą broni białej. A filmowa wersja jest przeznaczona dla szerokiego grona odbiorców, włączając w to piętnastolatków. A oznacza to tylko tyle, że zbyt wymyślne zabójstwa by tutaj nie przeszły. A szkoda, wielka szkoda. Jeżeli jesteś fanem gry, odradzam, zrazisz się do reżysera (a jeszcze bardziej do scenarzysty). Jeżeli jesteś graczem - możesz obejrzeć, bo nie obrazisz się za kiepską fabułę, a kilka ciekawych momentów, jeżeli jesteś spostrzegawczy, z pewnością wykryjesz. Jeżeli jesteś zwykłym widzem, który nigdy nie grał w Hitmana bądź o nim w ogóle nie słyszał, możesz wydać te kilkanaście złociszy na bilet do kina. Nie oczekuj jednak gwiazdki z nieba ani widowiska w stylu "Ultimatum Bourne'a", to raczej przeciętny kryminał z elementami thrillera, który zepsuł humor wielu graczom na całym świecie. Gdyby nie napisy początkowe, pewnie bym nawet nie poznał, że nie kręcił tego Uwe Boll.
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Z filmami na podstawie gier video jest tak, że się nie udają. Niby jest temat, niby jest widownia, a... czytaj więcej
Agent 47, doskonale wyszkolony płatny zabójca, o wygolonej głowie otrzymuje właśnie kolejne zadanie. Jego... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones