Recenzja wyd. DVD filmu

Lisztomania (1975)
Ken Russell
Roger Daltrey
Sara Kestelman

Franz Liszt Superstar

Gdyby Liszt był "beatlesem", wyleciałby z zespołu szybciej niż Pete Best. Marna z niego gwiazda popkultury, za to znakomity pogromca nazistów.
Richard Wagner przemieniony z wampira w nazistowskiego potwora Frankensteina, który kroczy przez ulicę pełną ortodoksyjnych żydów, strzela do nich z karabinu maszynowego będącego jednocześnie gitarą elektryczną i towarzysząca mu trzódka aryjskich dzieci w strojach superbohaterów z logo przypominającym znak firmowy Wonder Woman - jeżeli chcielibyście zobaczyć taką scenę, to macie wszelkie predyspozycje charakterologiczne do rozkoszowania się "Lisztomanią".

Cały film przepełniony jest podobnymi szaleństwami. Już po dwóch minutach widz ma za sobą scenę łóżkową odgrywaną w takt metronomu, walkę na szable i przaśną piosenkę. Jednym z najbardziej znanych motywów zawartych w "Lisztomanii" jest jednak wykonanie przez na wpół nagie "Rosjanki" pieśni doprowadzającej tytułowego bohatera do monstrualnego wzwodu, który wprawdzie musiałby wyrastać z jego kolan, ale przecież nikt by nawet nie pomyślał o nadaniu realizmu takiej scenie. Ciekawe, czy to właśnie pomysł Kena Russella zainspirował zespół Rammstein do równie fallicznej inscenizacji utworu "Pussy" w trakcie koncertów.

Chociaż tnąc scenariusz "Lisztomanii" i układając sceny w dowolnej kolejności, nie utraciłoby się sensu filmu, można wyróżnić przynajmniej dwa jego etapy: Liszt jako gwiazda popkultury i Liszt jako egzorcysta. To drugie wcielenie dostarcza widzom zdecydowanie więcej ekstrawagancji, ale do mnie bardziej przemówił salonik pełen pijących, podrywających, psioczących na siebie i próbujących coś dla siebie ugrać kompozytorów. Nie muszę chyba dodawać, że nic poza nazwiskami (i może kilkoma smaczkami, jak np. załamany Chopin u stóp George Sand) nie odzwierciedla faktów historycznych dotyczących Liszta, Wagnera, Straussa i reszty. Przypomina to nieco nakręconą wiele lat później fikcyjną biografię Chucka Barrisa ("Niebezpieczny umysł"), twórcy "Randki w ciemno". Świetne jest także błaganie tłumu o wykonanie walczyka i wrzaski w reakcji na jego pierwsze dźwięki. Zupełnie jak podczas występów The Beatles czy The Who... Zresztą rolę tytułową odgrywa właśnie Roger Daltrey z The Who, a Ringo Starr z The Beatles zalicza kilkuminutową scenkę jako papież. Kto by jednak w 1975 roku pomyślał, że najbardziej aktualne w dzisiejszych czasach będzie stwierdzenie: "Z kompozycji nie utrzymam domu, muszę koncertować". Nawet najpopularniejsze zespoły nie mogę się obecnie utrzymać z samej sprzedaży płyt, koncerty są najbardziej dochodowym zajęciem dla muzyka.

Pomysł na "Lisztomanię" (o ile był to zwarty pomysł, a nie szaleńcza improwizacja) jest jak narkotyczna wizja, której mogłoby się podjąć (i otrzymać na ten cel fundusze) niewielu innych reżyserów niż Ken Russell. Mnóstwo tu typowych dla niego elementów erotoreligijnych, humoru w klimacie Monty Pythona i elementów musicalu z dreszczykiem niczym z debiutującego na ekranach dwa miesiące wcześniej "Rocky Horror Picture Show". Dobrą zabawę zakłóca tylko jedno - muzyka, a dla filmu obrazującego zmagania Liszta i Wagnera to dosyć ciężki zarzut. Wprawdzie zostały wykorzystane motywy z ich faktycznych kompozycji, ale w połączeniu z czerstwymi tekstami wypadają blado. Trudno uwierzyć, że facet z takim repertuarem jak filmowy Liszt mógłby zostać bożyszczem nastolatek.

Russell dostarcza widzom dużo wszystkiego - muzyki, humoru, napięcia, żonglerki konwencjami od filmu kostiumowego po science-fiction. Są momenty, gdy od całego tego zamieszania aż mdli, ale ostatecznie "Lisztomania" to bardzo dobry, choć zmiażdżony przez wielu krytyków film.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones