Recenzja filmu

Mój tydzień z Marilyn (2011)
Simon Curtis
Michelle Williams
Kenneth Branagh

Och, Marilyn!

Biografia to ostatnimi czasy wyjątkowo atrakcyjny temat dla filmowców. W listopadzie ubiegłego roku poznaliśmy historię Johna Edgara Hoovera, legendarnego szefa FBI ("J. Edgar"), a już miesiąc
Biografia to ostatnimi czasy wyjątkowo atrakcyjny temat dla filmowców. W listopadzie ubiegłego roku poznaliśmy historię Johna Edgara Hoovera, legendarnego szefa FBI ("J. Edgar"), a już miesiąc później Phyllida Lloyd przybliżyła nam sylwetkę Margaret Thatcher ("Żelazna Dama"). Jednak sezon na biografię rozpoczął w październiku Simon Curtis, prezentując opowieść o kobiecie z pewnością mniej potężnej niż pierwsza pani premier (lub, jak kto woli, pani premierka) Wielkiej Brytanii, jednak na pewno nie mniej sławnej.

Marilyn Monroe, niekwestionowana gwiazda światowego kina, prawdziwa ikona seksu i wzór kobiecego piękna. Najsłynniejsza aktorka wszech czasów, obracająca się w najwyższych kręgach, ulubienica elit i zwykłych ludzi. Piękna, seksowna, kokietująca, zawsze uśmiechnięta. Taka była Marilyn w blasku fleszy, tak została zapamiętana przez potomnych. W tym filmie poznajemy ją z nieco innej strony, w momencie kiedy kamery są wyłączone a kurtyna zasłonięta. Przenosimy się do małej pod londyńskiej wsi, na plan nowego filmu Laurence'a Oliviera, "Książę i aktoreczka". Reżyserowi przed kamerą towarzyszyć ma właśnie Marilyn Monroe. Wydawać by się mogło, że między tą dwójką wielkich gwiazd X muzy musi dojść do romansu, gdy nieoczekiwanie nasza bohaterka wspólny język znajduje nie z pierwszym, ale z trzecim reżyserem. Młodziutki Colin Clark, zafascynowany filmowym światkiem, zatrudnia się przy produkcji jako typowy zapchajdziura, jednak z czasem jego relację z gwiazdą zaczynają niebezpiecznie zbliżać się do granic mezaliansu.

Curtis prezentuje nam krótki wycinek z życia wielkiej aktorki. Przez tydzień poznajemy Marilyn Monroe "za kulisami". Poznajemy kobietę zagubioną, pesymistyczną, uzależnioną od leków neurotyczkę. Jej pragnienie bycia wspaniałą aktorką jednocześnie ją napędza i dołuje. Świetna jest scena, w której onieśmielona Marilyn z zazdrością podziwia swobodne zachowanie i aktorską manierę Vivien Leigh. Nasz bohaterka nigdy takiego poziomu nie osiągnie, bo grać zwyczajnie nie potrafi. Cała jej siła i urok polegają na naturalności, delikatności i swobodzie. Nie zagra roli, dopóki się w nią nie wczuje, dopóki nie zasymiluje się całkowicie z postacią. To nieco dziecinne postrzeganie zawodu jest jednocześnie urocze i denerwujące. Poleganie na instynkcie i uczuciach to zresztą recepta nie tylko na plan filmowy, ale na całe życie. Marilyn nie myśli o konsekwencjach, nie zastanawia się nad skutkami, nad przyszłością. Jest uroczą i kochliwą dziewczynką, której nie sposób się oprzeć.

I dokładnie tak samo jest z filmem. Widzimy wyraźnie wady obrazu jako nazbyt sentymentalnej opowiastki, banalnej i przesłodzonej historyjki o przelotnym uczuciu i zawodzie miłosnym. Razi cukierkowe zakończenie i puste, acz górnolotnie brzmiące sentencje wygłaszane przez Laurence'a Oliviera. A jednak film się podoba, kusi  uroczą aurą, uwodzi lekkim i przyjemnym klimatem. Wszystkie wady jakoś uciekają w cień, kiedy podziwiamy wspaniale zdjęcia i scenografie, dajemy się porwać wydarzeniom. No i przede wszystkim, zakochujemy się w Marilyn Monroe. Wiadomo, że aktorstwo jednemu spodoba się bardziej, innemu mniej, a jeszcze innemu nie spodoba się w ogóle. Nie sposób jednak odmówić Michelle Williams, że jej bohaterka jest autentycznie pociągająca i nie sposób oderwać od niej oczu. Kokietuje nas z ekranu, będąc chyba największą atrakcją całego filmu. Udanie partneruje jej Kenneth Branagh w roli Oliviera, jako apodyktyczny i zrzędliwy, ale jednocześnie zakochany w prawdziwej sztuce, twórca. Troszkę denerwuje ciapowaty i bezbarwny Eddie Redmayne w roli adoratora naszej gwiazdy. A może mu po prostu zazdrościmy?

Marilyn Monroe to postać szalenie tajemnicza, której życie dostarczyłoby materiału na kilka takich filmów. Tutaj mamy tylko mały wycinek z jej bogatej kariery, a i tak jest to najlepsza filmowa biografia spośród wymienionych przeze mnie w pierwszym akapicie. Przede wszystkim dlatego, że reżyser nie silił się na stworzenie sztucznie rozdmuchanej epopei. Wiedział, co chce pokazać, i zrobił  to doskonale. Chociaż biografia objętościowo jest bardzo skromna, opowiada o bohaterce całkiem sporo. Pozostaje tylko żałować, że mogliśmy spędzić z Marilyn tylko tydzień...
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Rok 1956. Będąca u szczytu sławy Marilyn Monroe (Michelle Williams) przybywa do Londynu, aby zagrać w... czytaj więcej
Wybrałam się któregoś lutowego dnia do empiku, w poszukiwaniu ciekawych plakatów do mojego mieszkania,... czytaj więcej
Po licznych nagrodach i nominacjach mój strach o ten film był ogromny. Bałam się jego spektakularnej... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones