Recenzja filmu

Ojciec (2015)
Artur Urbański
Zygmunt Malanowicz
Karolina Porcari

Cień ojca

Urbański celuje w egzystencjalny horror, w paranoidalną psychodramę, w transowe, niepokojące, autorskie kino. Tyle, że opowiadając swoją - ewidentnie silnie osobistą - historię sięga do
Jest w filmie "Ojciec" takie ujęcie, reprezentatywne dla całości. Na pierwszym planie twarz; znacząco nieostra, rozmyta. Bohater przewraca oczami niczym w pantomimie albo w kinie niemym; jakby wodził wzrokiem w poszukiwaniu wyimaginowanych insektów albo białych myszek. W tle jego dziewczyna tuli dziecko do snu, nucąc kołysankę. Niewinna melodia przysłania inne dźwięki z otoczenia, brzmi jak ponury omen. Temat sceny: zagrożenie, osaczenie, paranoja. Wszystko śmiertelnie serio. I tak przez 70 minut. Reżyser i zarazem odtwórca roli głównej Artur Urbański przed kamerą odgrywa teatralne grymasy, ale za nią zachowuje kamienną twarz: teraz będzie o ojcostwie, miłości i śmierci. Wielkimi literami i wielkimi skrótami myślowymi. Bez jeńców, bez umiaru i w sumie bez sensu.  


To nie tak, że nie jest to przemyślane. Urbański panuje nad formą i symboliczną strukturą filmu. Świat przedstawiony celowo wypełnia opozycjami, zniekształconymi odbiciami, powtórzeniami. Już tytuł ma podwójne znaczenie. Ojciec reżysera filmowego Konstantego Żmudzkiego (Urbański) umiera, a ten dzień później sam zostaje świeżo upieczonym tatą. Nieprzepracowana relacja z rodzicem rzuca cień na nową sytuację życiową Konstantego. Czy mężczyzna - którego własny ojciec wolał przemilczeć kluczowe fakty ze swojej przeszłości, a "zamiast rad miał demony" - odnajdzie się w nowej roli? Szukając odpowiedzi, Urbański-reżyser prowadzi swojego bohatera-reżysera przez labirynt luster. Biel modnego, aseptycznego i wypełnionego dźwiękami muzyki klasycznej mieszkania Konstantego kontrastuje więc ze wspomnieniami PRL-owskiego domu-graciarni jego taty. Na jednym z pięter miejskiego szpitala bohater doświadcza cudu narodzin swojego dziecka, a potem wsiada do windy i zjeżdża do kostnicy, gdzie straszą zwłoki. W końcu zacznie je fotografować, w desperackiej próbie odreagowania traumy. Przeszłość przeplata się z teraźniejszością, rzeczywistość ze snem, a życie ze sztuką: robi się gęsto. I jakoś - mimo wszystko - łatwo.

Urbański celuje w egzystencjalny horror, w paranoidalną psychodramę, w transowe, niepokojące, autorskie kino. Tyle, że opowiadając swoją - ewidentnie silnie osobistą - historię sięga do inwentarza wyświechtanych tropów. Nie sposób przecież zliczyć rodzimych reżyserów, którzy w ostatniej dekadzie mierzyli się ze śmiertelnością rodziców, szukając w napiętych relacjach z nimi źródła własnej niemocy. A chwyt z wykorzystaniem symbolicznego zwierzęcia (tutaj: martwego gołębia na ulicy) wyczerpał się już na długo, zanim Sławomir Fabicki powtórzył go w swojej "Miłości" za "Amatorem" Kieślowskiego. To tylko pierwsze z brzegu przykłady. Jest też nieśmiertelny zaciek na suficie, jest pusty wzrok podczas seksu, są zakupy wymownie wysypujące się na chodnik. Urbańskiego bardziej interesuje granie takimi znaczonymi kartami niż - dajmy na to - kreowanie wiarygodnych postaci, które oddychają powietrzem prawdziwego świata i nie powielają klisz o dramatach świeżo upieczonych rodziców. W efekcie to nie autor zaczyna mówić językiem - a język autorem. I nie mówi nam nic świeżego - czy choćby interesującego.


Wprawdzie Urbański ma gdzieś szeroko rozumiany realizm, celowo przejaskrawia na potęgę. Zwróćmy jednak uwagę, że pisanie wielkimi literami uchodzi płazem specjalistom od przesady Lynchowi czy Refnowi, bo zmiękczają oni tę pretensję, bawiąc się gatunkiem i wchodząc na poziom "meta". A taki Bergman - żeby przywołać mistrza inteligenckiej rodzinnej paranoi - triumfował, bo budował swoje wizje na fundamencie głębokich, pełnokrwistych portretów psychologicznych. U Urbańskiego nie ma jednak zabawy - jest za to Holocaust. Postacie zaś są nijakie, zastygłe w melodramatycznych pozach klaustrofobii, wyrzutu, apatii, depresji. Reżyser przykręca śrubę, spiętrza absurdy i osiąga efekt odwrotny od zamierzonego. Mrówki panoszące się po mieszkaniu, sąsiadka-artystka-lesbijka (Renate Jett) malująca obrazy swoim ciałem, tajemniczy facet z naprzeciwka podglądający bohaterów (Andrzej Konopka), zaczepiający Konstantego lokalny diler (Dawid Ogrodnik), który kupczy dziewictwem swojej siostry (Michalina Olszańska). Rozumiem, że mają to być ingerencje Surrealnego w materię rzeczywistości (może nawet cytaty z Bunuela: mrówki z "Psa andaluzyjskiego" czy snajper z "Widma wolności"). Brak im jednak zamierzonego impetu. Bo wszystko to znamy aż za dobrze - z setek lepszych wersji. Urbański, zamiast zabić swoich duchowych ojców, bezrefleksyjnie przejmuje ich dziedzictwo. I nawet jeśli akt powtórzenia bywa nieraz aktem tworzenia, to przecież gest powtarzany zbyt wiele razy staje się oczywisty. A dzieci oczywistości to nuda, banał i kicz. 
1 10
Moja ocena:
3
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones