Duchologika

Serca twórcom "Imperium lodu" nie odbieram, ale polot, humor, lekkość, a przede wszystkim logikę i warsztat – już tak. 
Duchologika
If there's something strange in your neighborhood, who you gonna call? Bill Murray! – tak powinna brzmieć nowa wersja słynnej piosenki z serii "Pogromcy duchów". Okazuje się bowiem, że w kilkuminutowym występie aktora znanego z filmów wyreżyserowanych przez Ivana Reitmana jest znacznie więcej humoru, wdzięku, lekkości i swady, niż w całym dwugodzinnym "Imperium lodu". Ewidentnie coś dziwacznego zagnieździło się w naszym sąsiedztwie. 


Pierwszy film z Paulem Ruddem, próbujący odcinać kupony od sławnej serii, niemal w całości opierał się na nostalgii za – ekhem, ekhem – duchami przeszłości. To była propozycja dla gadżetomaniaków i tych wszystkich, którzy za dzieciaka smarkali ektoplazmą. Fetyszyzowano klasyczny samochód z filmów z lat 80. Przywołano sławne stroje. Nawet pułapka na duchy miała wycisnąć łzę wzruszenia. Wywołanie w finale – całkiem dosłownie – ducha Harolda Ramisa, odtwórcy jednego z oryginalnych pogromców, dowiodło, że twórcom zależy na kontynuacji dzieła, ale także, że mają dla całości sporo serducha. W odróżnieniu od kobiecej wersji Paula Feiga. W końcu za zmartwychwstanie serii wziął się tym razem nie kto inny jak syn reżysera pierwszych filmów. 

Serca twórcom "Imperium lodu" nie odbieram, ale polot, humor, lekkość, a przede wszystkim logikę i warsztat – już tak. Niestety, bo wydawało się, że faktycznie możemy doczekać się nowego otwarcia w tej jakże atrakcyjnej i lubianej serii. Tymczasem Jason Reitman z Gilem Kenanem, który tym razem wziął się za reżyserowanie, ugrzęźli między próbą ruszenia całości w jakąś nową stronę a duchologiczną nostalgią. Próbowali dać coś zarówno młodej widowni, wychowanej na "Stranger Things", zasiadającej przed ekranami głównie dla Finna Wolfharda, jak i dla tej, którą do kin można przyciągnąć Murrayem i Danem Aykroydem. A, jak wiadomo, kiedy chce się pogodzić wszystkich, nikt nie jest w pełni usatysfakcjonowany. 


Jest w "Imperium lodu" taki moment, gdy pozbawieni sprzętu bohaterowie muszą skorzystać z nowego ekwipunku. Aż się prosi, by w ten sposób odświeżyć design kultowych przedmiotów, stworzyć nową modę, wykreować kolejne kultowe gadżety. Tymczasem twórcy całkowicie przesypiają tę chwilę. Nowych łapaczy nie eksponują, bohaterów ubierają w stare stroje, a pułapki na duchy unowocześniają jedynie poprzez dodanie im funkcji dronów. Jak by się bali, że zbytni lifting może zatrzeć nostalgię. A tego boją się bardziej niż ich bohaterowie Garraki, straszliwego demona, władcy tytułowego lodowego imperium. Zatem, to, co świeże, musi realizować się jedynie przez nowe postacie, grane przez Paula Rudda, Carrie Coon, a przede wszystkim McKennę Grace i Wolfharda. Bo to właśnie na barkach młodych bohaterów ma opierać się cała opowieść. 

Opowieść, dodajmy, bardzo źle napisana, pełna dziur i nielogiczności, jakby całkowicie ignorująca święte prawidła hollywoodzkiego scenopisarstwa. Nigdy bym nie pomyślał, że zarzucę właśnie tej serii nadmierne wydumanie. A jednak. Wydaje się bowiem, że granica prawdopodobieństwa znajduje się w tym miejscu, gdzie duchy są duchami, a ludzie pozostają ludźmi. Tymczasem twórcy postanowili przeprowadzić jedną ze swoich postaci na "drugą stronę" (zresztą bez jakiejkolwiek fabularnej motywacji). Ta zaprzyjaźnia się z nastoletnią duszką i nagle pragnie spotkać się z nią w tym samym kwantowym wymiarze. Nie do końca jednak wiadomo dlaczego. I w jaki sposób do tego spotkania miałoby dojść. Twórcy bowiem lubią podpierać się naukowymi wytłumaczeniami swoich postaci, ale jak przychodzi co do czego, to prawa fizyki zamieniają w bajki dla grzecznych dzieci.


Takich martwych miejsc w scenariuszu jest znacznie więcej. Trevor grany przez Wolfharda nieustannie podkreśla, że jest już pełnoletni, co praktycznie nie ma żadnego przełożenia na rozwój akcji. Pojawienie się Murraya nie ma innej funkcji poza najbanalniejszą retrofilią. Ale najgorsze jest chyba to, w jaki sposób twórcy rozwijają główną nić fabularną. A raczej, w jaki sposób jej nie rozwijają. Bo film to na dobrą sprawę przeciągnięta do granic możliwości ekspozycja, która na kilka minut przed końcem nagle zamienia się w szybki finał. Bardzo dużo czasu zabiera twórcom ponowne naszkicowanie, kto jest kim, umiejscowienie ich w nowej przestrzeni – z prowincji przenoszą się bowiem do Nowego Jorku – i naszkicowanie konfliktu rodzinnego. Problem w tym, że nadmiernie koncentrują się na młodej Pheobe, zbyt młodej, jak się okazuje, by być Pogromczynią Duchów, i na jej wiecznie smutnej buzi. Wikłają ją dodatkowo w jakąś dziwną, pozbawiona emocji, napięcia i dramaturgii przyjaźń z nieżywą rówieśnicą, całkowicie zapominając o tytułowym imperium lodu i głównym antagoniście. Ten – dosłownie! – pojawia się jedynie na ostatnie 15 minut.


A to, w jaki sposób traktują "potężnego, niezwyciężonego archaicznego niszczyciela światów", jak mówią o nim bohaterowie, woła o pomstę do Przedwiecznych. Nie dość bowiem, że dają mu minimum czasu antenowego, to jeszcze "potężnym i niezwyciężonym" pozostaje tylko na papierze. Wystarczy bowiem prosty trick i kilka minut ćwiczeń, by go wykiwać. A to sprawia, że film czarnego charakteru zwyczajnie nie ma. W konsekwencji zaś – napięcia, dramaturgii, konfliktów, dramatów i tajemnicy. W zamian oferuje jedynie odrobinę duchologicznej nostalgii, kilka znanych gadżetów i uroczego Billa Murraya. Logika zamienia się w duchologikę. A jedyny lodowaty dreszcz wywołuje myśl o kolejnej kontynuacji. 
1 10
Moja ocena:
3
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones