Recenzja filmu

Rock of Ages (2012)
Adam Shankman
Julianne Hough
Diego Boneta

Siła rocka

Nie będę ukrywać, że na "Rock of Ages" poszłam do kina przede wszystkim dla Toma Cruise'a. Dopiero na drugim miejscu stawiałam film sam w sobie, który już na zwiastunach zapowiadał się raczej
Nie będę ukrywać, że na "Rock of Ages" poszłam do kina przede wszystkim dla Toma Cruise'a. Dopiero na drugim miejscu stawiałam film sam w sobie, który już na zwiastunach zapowiadał się raczej jako kolejny odłam "High School Musical" z zabarwieniem rockowym. Pierwsza scena tylko potwierdziła moje obawy i przypomniała, kto za ten projekt odpowiada. Ale niech was te złośliwości nie zmylą, bo od początku czytelne intencje reżysera Adama Shankmana okazały się najmocniejszą stroną filmu. "Rock of Ages" choć często brzmi i wygląda cukierkowo i tandetnie broni się znakomitym Cruise'em, Zetą-Jones, Baldwinem, a nawet  Brandem. Ta prosta, szablonowa historia zdołała mimo pewnych ograniczeń wkupić się w moje łaski.

Temat przewodni można mniej więcej zawrzeć w jednym zdaniu. Młoda dziewczyna przybywa do Miasta Aniołów, poznaje chłopaka, zakochuje się, dochodzi do nieporozumienia, które ostatecznie wyjaśniają, a ich marzenia się spełniają. Jakie marzenia, spytacie? Tym razem bohaterowie kochają rocka, oczywiście świetnie śpiewają, więc celem jest wielka kariera i sława. Wątek przewodni to zarazem wątek uciążliwy dla widza. Choć twórcy "bawią się" wymyślonym przez siebie banałem i wyraźnie nie traktują poważnie tej historii, odbiorca, z utęsknieniem czekający na drugoplanowe, znacznie ciekawsze smaczki, będzie się nudził.

Tam to dopiero rządzi prawdziwy rock! Wierzcie lub nie, ale pasujący do siebie jak białe skarpetki do sandałów Baldwin i Brand stworzyli świetnie przerysowany, komiczny, elektryzujący duet, który na długo zostanie w mej pamięci. Baldwin gra właściciela podupadającej, acz legendarnej świątyni rocka, natomiast młodszy Russell Brand... no właśnie, nawet ciężko granego przez niego bohatera dobrze określić. Lonnie to po prostu Lonnie. Lubi wypić, powrzeszczeć w telewizji, narozrabiać - duże dziecko w skórze dorosłego mężczyzny. Być może Brand grał najzwyczajniej siebie samego, stąd tak wiarygodna kreacja? Fakty są jednak takie, że obaj rozśmieszają od początku do końca, niewątpliwie dokładając dużą cegiełkę do ostatecznych, pozytywnych wrażeń po seansie filmu.

Tak samo udanie zaprezentowała się Catherine Zeta-Jones. W roli zniewieściałej żony polityka broni Los Angeles przed... rockiem. Że śpiewać potrafi, nikogo nie muszę przekonywać, ale Jones podobnie jak Baldwin świetnie żonglowała swoją postacią. Na kompletnym luzie, wręcz przesadnie kreowała wydrylowaną z dystansu do siebie, znerwicowaną 40-latkę, której zranione uczucia pomieszały w głowie.

Na koniec zostawiłam sobie cudownego Toma Cruise'a. Ukradł show wszystkim. Twórcy jakby to przewidzieli, bo Stacee'ego Jaxxa wprowadzają dopiero po kilkunastu minutach. I z miejsca mnie swoją charyzmą tradycyjnie poraził. On nie może być 50-latkiem! Nie może z takim ciałem! Mało tego - nawet w filmie o takim kalibrze Cruise z dziecinną łatwością czaruje widza. Stacee Jaxx w jego wydaniu nie pozwala, aby ktokolwiek ośmielił się oderwać oczy. Ponadto naprawdę śpiewa! I na scenie jest prawdziwym królem, który hipnotyzuje słuchaczy. Występ zdecydowanie drugoplanowy, co nie zmienia faktu, że jak zwykle na miarę możliwości gwiazdora.

Rockowa muzyka z lat 80. w "Rock of Ages" na pewno zgorszy fanów gatunku oraz znawców tematu. Interpretacje kultowych utworów wybrzmiewają w klimacie kiczowatych, popowych kawałków radiowych. Bardziej przypominają aranżacje z "Glee", aniżeli wnoszą coś oryginalnego. Muzyka lekka, która ma poderwać nóżkę widza, może nawet zachęcić do śpiewania w kinie, lecz od pierwowzoru bardzo daleka. Ale chyba o taki cel chodziło.

Reżyser Adam Shankman wcale nie chciał bawić się w ambitne kino. Nie chciał nawet próbować, bo chodziło mu o kolejny łatwy w odbiorze film. Coś w stylu "Lakieru do włosów", którego również jest reżyserem. I przyznaję, że takie otwarte stawianie sprawy wpływa dobrze na odbiór. "Rock of Ages" przy całej swojej infantylności, ziejącej banalności, czasem odpychającej miałkości dwójki głównych bohaterów potrafi owinąć widza wokół palca. Duża w tym zasługa wspomnianych już wcześniej kilku aktorów wielkiej klasy, ale nie tylko. Film rozpromienia, pozwala zrelaksować się szarym komórkom, wprowadza w dobry nastrój. Bez oszukiwania i wmawiania, że zrealizowano dzieło wybitne, twórcy wręczają kinowego fast fooda, który jak wiadomo choć ma skazy, świetnie smakuje.
1 10
Moja ocena:
7
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Prawdziwego rocka już nie ma, zaś pozostałości po gatunku reprezentowane są przez niedomytych niedobitków... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones