Muszę to powiedzieć, na przekór powszechnym zachwytom, na przekór wielkim nominacjom: najnowszy film Payne’a rozczarował mnie pod każdym niemal względem. Słysząc ochy i achy napływające ze
Muszę to powiedzieć, na przekór powszechnym zachwytom, na przekór wielkim nominacjom: najnowszy film Payne’a rozczarował mnie pod każdym niemal względem. Słysząc ochy i achy napływające ze wszystkich stron, pomna lekkiej i niegłupiej wizji "Bezdroży", oczekiwałam fajerwerków. Dostałam co prawda wesoło migoczący, ale jednak zaledwie – zimny ognik.
Scenariusz "Spadkobierców" miał potencjał, by stać się podstawą unikatowego obrazu. Niestety, błyskotliwe dialogi giną przygniecione miałkimi dowcipami, dobre aktorstwo gubi się w pretensjonalnym graniu, a sama historia wydaje się nazbyt naciągana.
Clooney wciela się w postać Matta, potomka pierwszych kolonizatorów na Hawajach, a co za tym idzie, spadkobiercę ogromnej fortuny. To czas wielkich decyzji w jego życiu – ma zadecydować o losie dziewiczych ziem dziedziczonych w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie. Sprzedać hojnym inwestorom – jak nakazywałaby logika, czy też zachować – jak podpowiadają sentymenty… Biznesowy wątek stanowi tło, ale i element łączący, dla prywatnego dramatu Matta, dotąd żyjącego w miarę szczęśliwie wraz z żoną i dwiema córkami na jednej z malowniczych wysp rodem z pocztówki. Piękni i bogaci, a do tego mieszkający w raju na ziemi. Sielanka, jak to zwykle bywa, musi zostać brutalnie zakłócona. Żona bohatera ulega wypadkowi, w wyniku którego zapada w śpiączkę, z której, jak się okazuje, nie ma szans się wybudzić. Na barki Matta zwala się wszystko naraz – konieczność oswojenia z nieuniknionym odejściem ukochanej kobiety, opanowanie niesubordynowanych córeczek, oraz kwestie biznesowe, które w dużej mierze są również rodzinnymi. Do tego dochodzi informacja o niewierności żony i planach rozwodowych. Dużo do ogarnięcia jak na jednego faceta w klapkach i kwiecistej koszulinie…
Payne to doskonały obserwator ludzkich zachowań, ciepły i wyrozumiały portrecista, umiejętnie oddający subtelne zawiłości człowieczej natury. W "Spadkobiercach" brakuje mi jednak tej wyczuwalnej podskórnie prawdy – ja po prostu nie wierzę jego bohaterom. Przynajmniej nie wszystkim i nie we wszystko.
Natrafiłam gdzieś na opinię, że to film odwołujący się do porzekadła, że pieniądze, jakoby, szczęścia nie dają. W sumie do "Spadkobierców" ma się to jak pięść do nosa, bo co prawda, mamy tu do czynienia ze śmiercią i ze zdradą, ale gdyby nie pieniądze i hawajskie pejzaże, to nie oglądałoby się tego filmu tak lekko i niezobowiązująco. Sami bohaterowie zresztą nad wyraz łatwo radzą sobie z sytuacją, plażują, jedzą w dobrych restauracjach i czarują hollywoodzkimi uśmiechami. Ten obraz nie przytłacza, Payne subtelnie zdjął z niego ciężar rozgrywającej się w rodzinie tragedii, skupiając się na pozytywach, które nawet w obliczu tego typu dramatów mogą wykiełkować. Niestety, w związku z tym film utracił, przynajmniej dla mnie, sporo autentyzmu.
W "Spadkobiercach" zabrakło mi elementów, które wydawały mi się kluczowe dla twórczości Payne’a – szczerości i lekkości w mówieniu o rzeczach trudnych i poważnych, bez stosowania tanich komediowych chwytów. Jeśli widzieliście "Bezdroża", wiecie, co mam na myśli. Tutaj niestety, co ciekawsze fragmenty, przetykane inteligentnymi dialogami gubią się w natłoku fabularnej mielizny i tanich wybiegów, charakterystycznych dla amerykańskich komediodramatów.
O tym, że Clooney jest aktorem pierwszoligowym, przekonywaliśmy się już wielokrotnie. Ale jego nominacja do nagrody Akademii za ten akurat obraz, wydaje mi się trochę przesadzona. Fakt, gra doskonale, jest w nim bowiem zarówno żal i gorycz, jak i złość i pragnienie zemsty, ale też dużo wrażliwości, delikatności i pogodnego pogodzenia z losem. Poza tym, to naprawdę urocze zobaczyć jednego z najseksowniejszych (podobno) mężczyzn na świecie drepczącego kaczym chodem w stylizacji na niemieckiego emeryta na urlopie. Nie jest to jednak szczyt, ba, nawet pagórek jego możliwości. Zagrał dobrze, bo jest utalentowanym aktorem. Ot co. Owszem, przełamał konwencję i dokonał pewnego rodzaju wolty wizerunkowej. To się chwali, ale jak na Oscara to, moim skromnym zdaniem, za mało.
Podobnie jest z całym filmem. Niby niegłupi, niby lekkostrawny, niby na swój sposób wzruszający – a jednak zupełnie zwyczajny, powiedziałbym wręcz - przeciętny. Ale kto wie, może właśnie ta "nieoscarowość" zapewni mu statuetkę? Nieznane są wyroki Akademii. Pozostaje nam czekać. Cóż, znamy przynajmniej dzień i godzinę…