Moretti pozostaje nieznośnie ckliwy i ostentacyjnie niezainteresowany formą filmową. Z fundamentem w postaci sprawnie napisanego lub przełożonego tekstu, jego sztuka broni się jako szlachetny
Na pierwszym piętrze romans, na drugim zbrodnia, na trzecim – melancholia. Konstrukcyjnie, "Trzy piętra" izraelskiego autora Eszkola Newo mogą przypominać bulwarową komedyjkę, ale tak naprawdę to przenikliwa wiwisekcja społeczeństwa w dziejowym momencie kształtowania się nowej obyczajowości. A także powieść, która woła o adekwatny filmowy język, wizualny ekwiwalent dla ironicznej, a jednocześnie empatycznej prozy. Niestety, już pierwsza scena filmu Nanniego Morettiego uświadamia, że będzie to wołanie na puszczy.
W teatralnie zainscenizowanym i zmontowanym bez jakiegokolwiek wyczucia rytmu prologu ścieżki bohaterów krzyżują się po raz pierwszy. Jest spokojny wieczór na bogatych, rzymskich przedmieściach. Pijany syn szanowanych sędziów, Dory (Margherita Buy) i Vittoria (Nanni Moretti), przejeżdża na pasach Bogu ducha winną kobietę, by następnie – na oczach ciężarnej sąsiadki Moniki (Alba Rohrwacher) – wbić się przez ścianę budynku do salonu Lucia (Riccardo Scamarcio) i Sary (Elena Lietti), małżeństwa wychowującego małoletnią córkę. Pytanie, co z taką miniaturą zrobiłby Paul Thomas Anderson, nie jest oczywiście zbyt sprawiedliwe, gdyż mówimy o odległych, filmowych galaktykach. Nie da się jednak ukryć, że apatyczne reakcje bohaterów na zaistniałe wydarzenia oraz dziwaczna, narracyjna arytmia sugerują najgorsze: to jeden z tych filmów, w których tekst "obroni się sam". Spoiler: nie broni się.
Poranek nie przynosi zmiany w tej artystycznej strategii. Przynosi natomiast kolejne rewelacje – Monika tęskni za wiecznie nieobecnym mężem, a w międzyczasie zaczyna grawitować w stronę jego brata, poszukiwanego przez policję oszusta i przestępcy. Vittorio zostaje dotkliwie pobity przez syna, który ani myśli wybrać się za kratki, za to chętnie przystałby na protekcję wpływowego patriarchy. Lucio tymczasem podejrzewa swojego leciwego sąsiada o molestowanie córki, a tak się składa, że sam jest molestowany przez jego nieletnią wnuczkę. W normalnych okolicznościach takie streszczenie byłoby niepotrzebnym sarkazmem. Jednak nie w tym przypadku – perspektywa Morettiego okazuje się na tyle wąska, że w zasadzie do tego sprowadza wątki podjęte przez Newo. Pomimo narracyjnej ramy, dzięki której bohaterów odwiedzamy w regularnych, pięcioletnich interwałach, w ewolucję tego świata oraz jego mieszkańców musimy wierzyć na słowo – wszyscy sprawiają wrażenie owadów uwięzionych w bursztynie; statycznych, dramaturgicznie martwych figur, a nie ludzi z krwi i kości.
Nieźle unaocznia to zresztą opowieść o Lucio, domniemanym molestowaniu oraz cierpiącym na demencję starcu. Reżyser, podążając za pisarzem, sugeruje, że istotą konfliktu nie jest tajemnica, zaś krucjata mężczyzny ufundowana została na irracjonalnym i kolektywnie podsycanym strachu. Jednak w przeciwieństwie do Newo, Moretti wysysa z wątku całe powietrze i czyni z Lucia paranoika, z którym ciężko spotkać się na jakimkolwiek poziomie – faktów, emocji, o logice nie wspominając. Grający go Riccardo Scamarcio to doskonały aktor, świetny zarówno w starciu z Johnem Wickiem, jak i na dekadenckiej imprezie u Paolo Sorrentino. Tutaj jednak przewodzi korowodowi zagubionych w akcji – język i sposób, jakim Rohrwacher, Buy, Lietti i spółka dyskutują o kotłujących się w ich głowach lękach, nadziejach i obsesjach, wydaje się oderwany od rzeczywistości i jakichkolwiek reguł psychologicznego prawdopodobieństwa.
Być może chodziło tu o jakiś rodzaj offbeatowej tragikomedii. Trudno wyczuć, skoro niemal każda reakcja na niemal każdą informację sprawia wrażenie albo koszmarnie przesterowanej, albo niewystarczająco zaakcentowanej. I, oczywiście, nie pomaga tu fakt, że Moretti pozostaje nieznośnie ckliwy i ostentacyjnie niezainteresowany formą filmową. Z fundamentem w postaci sprawnie napisanego lub przełożonego tekstu, jego sztuka broni się jako szlachetny rodzaj kina "stylu zerowego", w którym najważniejszy pozostaje bohater – fotogeniczny w całym swoim skomplikowaniu, pozornej nieefektowności, rozdarciu pomiędzy sprzecznymi impulsami. Tymczasem w "Trzech piętrach" wszystkie emocje, którymi zazwyczaj oddycha jego kino, wydają się markowane, cudze bądź nieszczere. Bez nich Morettiemu pozostaje gra znaczonymi kartami. W formie czy bez, to gra poniżej jego reżyserskiej godności.
Michał Walkiewicz - krytyk filmowy, dziennikarz, absolwent filmoznawstwa UAM w Poznaniu. Laureat dwóch nagród PISF (2015, 2017) oraz zwycięzca Konkursu im. Krzysztofa Mętraka (2008). Stały... przejdź do profilu