Recenzja filmu

U Pana Boga w ogródku (2007)
Jacek Bromski
Krzysztof Dzierma
Andrzej Zaborski

Sami Swoi a.d. 2007

Terapeutyczne kino do użytku wewnętrznego.
Dziesięć lat temu Jacek Bromski był niejako prekursorem. Gdy w kinach królowały podróbki amerykańskiego kina sensacyjnego, zaproponował wyprawę na swojskie Podlasie. "U Pana Boga za piecem" okazało się wielkim hitem i poniekąd odnowieniem gatunku, którego wzorzec stanowią "Sami Swoi". W "U Pana Boga w ogródku" wracamy do Królowego Mostu, fikcyjnego miasteczka na Podlasiu. Choć minęła prawie dekada, życie w tej, co prawda niezapomnianej przez Boga, ale przez nowoczesność na pewno, miejscowości wcale się nie zmieniło. Proboszcz z popem walczą o rząd dusz, komendant pilnuje porządku w mieście, gdzie najpoważniejszym przestępstwem jest przekroczenie prędkości, a burmistrz pisze wiersze. To miejsce gdzie zawsze świeci słońce, a "czas łaskawie się zatrzymał". Właśnie do tego idyllicznego miasteczka (lub, jak kto woli, zadupia) zostaje zesłany pewien policjant niedorajda. Ponieważ nie można wydalić go z policji (jego wujek jest wysoko postawionym komendantem), przełożeni postanawiają wydelegować go w miejsce o prawie zerowej przestępczości. W tym samym czasie do miasteczka przybywa skruszony gangster (dawno niewidziany na dużym ekranie Emilian Kamiński), który po niedawnym procesie, gdzie zeznawał przeciwko mafii, zmuszony jest do zmiany tożsamości i ukrywania się. To właśnie oczami tej dwójki poznajemy Królowy Most, i to właściwie jedyna innowacja w stosunku do oryginału. Film Jacka Bromskiego wpisuje się w idylliczny obraz prowincji, który znamy z popularnych seriali "Ranczo" czy "Plebania". Chętnie oglądamy zintegrowaną społeczność, żyjącą poza czasem, gdzie nikt się nie śpieszy, a lokalne konflikty tylko śmieszą, miast niepokoić. Co prawda pojawiający się wątek spisku służb specjalnych wprowadza mimochodem (zdjęcia powstawały przed wybuchem afer podsłuchowej) odrobinę publicystyki, ale niewiele to zmienia. Rzeczywistość nie ma wstępu, tak do Królowego Mostu jak i na salę kinową. "U Pana Boga w ogródku" dobrze wygrywa sentyment, który w każde święta, w czasie obowiązkowej emisji trylogii "Samych Swoich", przyciąga przed ekrany miliony widzów. Chcemy widzieć się lepszymi, co więcej, nasze narodowe wady (alkoholizm, kołtuństwo, hipokryzję, powierzchowną religijność) pokazać jako zaledwie małe przywary, a kto wie, może i zalety. To świat gdzie gangsterzy nawracają się w wyniku interwencji Matki Boskiej, blondwłose, rumiane Maryny tylko czekają, aż ojciec znajdzie im męża, a nawet największy nieudacznik znajdzie nie tylko zrozumienie, ale i uznanie. Świat, gdzie najważniejsze jest zdanie lokalnego księdza, a tradycja miesza się z mentalnym zaściankiem. Gdzie żadna tam Europa nie będzie nam dyktować jacy mamy być, a postęp to tylko "elektryczne kotły w piekle". Świat gdzie żart zawsze jest dobrotliwy i grzeczny, a słońce malowniczo zachodzi, nastrojowo oświetlając nasze polskie wierzby. Krótko mówiąc skansen, w którym jak widać, czujemy się najlepiej. Film Bromskiego to kino do użytku wewnętrznego, leczące nasze polskie kompleksy. W dniu kiedy "U Pana Boga w ogródku" w ogródku" trafia do kin trwa właśnie festiwal filmowy w Wenecji. Znowu bez polskiego udziału. Cóż, z Królowego Mostu do Wenecji nie prowadzi nie tylko żadna autostrada, ale nawet polna dróżka.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones