Recenzja filmu

Zama (2017)
Lucrecia Martel
Daniel Giménez Cacho
Lola Dueñas

Męskość, spółka z o. o.

Zderzenie beznamiętnego tonu narracji ze spektaklem urzędowej pompy przypomina nieco "Śmierć Ludwika XIV" Alberta Serry: kolejny film o performansie władzy i jego brutalnie wymiernych
Don Diego de Zama - już samo imię brzmi dumnie - stoi wyniośle na plaży. Ręka spoczywa na zawieszonej u pasa szabli, kolanko wypina się niczym u konia na wystawie, oko władczo sonduje malowniczy krajobraz. Pan i władca na krańcu świata? Niestety, to tylko pozory. Lucrecia Martel pokazuje w swoim filmie, że patriarchalna poza zawiera w sobie zalążek własnego upadku, a robiąc dobrą minę do złej gry łatwo zostać ofiarą systemu, w którym ma się nadzieję zrobić karierę. Nie jest to jednak kino łatwe: odczytanie reżyserskich sugestii wymaga tu przenikliwości na miarę tej, z jaką patrzy na XVIII-wieczną Amerykę Południową autorka. 


Tytułowy Zama (Daniel Giménez Cacho) to tak zwany corregidor: urzędnik Hiszpańskiego Imperium oddelegowany do mało znaczącej stacji w głębi Ameryki Południowej. Pozornie stoi na uprzywilejowanej pozycji, w rzeczywistości jest jedynie pospolitym kółkiem w wielkiej kolonialnej maszynie. Niczym współczesny korposzczur, Zama żyje nadzieją awansu. Znój codziennej administracyjnej rutyny łagodzi mitologizowanym i wyczekiwanym przeniesieniem do bardziej atrakcyjnej placówki. Efektem jest skrajnie niewygodna pozycja: w pół drogi między płaszczeniem się przed zwierzchnikami a odruchami bezsilnej agresji. Kiedy Zama zostaje zawstydzony przez kobietę, którą podejrzał w intymnej sytuacji, w odwecie upokarza ją, wymierzając biedaczce siarczysty policzek. Taki fizyczny pokaz siły jest jednak niczym wobec nieuchwytnej siły instytucji i zabetonowanych na amen relacji władzy, przed jakimi Zama musi skapitulować sam. Martel pokazuje nam patriarchę smakującego własnej gorzkiej strawy. 

Kolejne zniewagi, jakie musi cierpieć Zama, są tym silniejsze, że wyrażone między słowami, zaklęte w samym projekcie systemu, upudrowane konwenansami. Jak bowiem przeciwstawić się układowi, który funkcjonuje niczym grawitacja: niewidzialny, ale wszechmocny? O tym, że pewna dama nie jest zainteresowana jego awansami, bohater dowie się więc nie z jej ust, tylko nieoficjalnie, podsłuchując jej schadzkę z bardziej atrakcyjnym kochankiem. A jego potulna audiencja u przełożonego okaże się tym bardziej żenująca, że za plecami Zamy-petenta będzie snuć się jak gdyby nigdy nic… lama. Martel z kamienną twarzą obnaża tu absurd systemu, jakby od niechcenia obserwując drobne pęknięcia oficjalnej fasady. Wyłapywane kątem oka, gdzieś w tle, mikro-sprzeczności sumują się w groteskowy, niemalże surrealistyczny szeroki plan. Oto oficjalnym całuskom na dzień dobry, pomalowanym paznokietkom, dostojnym surdutom i perukom towarzyszy wszechobecny brud i krążące między wyperfumowanymi dostojnikami zwierzęta: psy, konie czy wspomniane lamy. Na zewnątrz pałac, w środku chlew. Spółka, tyle że zoo.


Zderzenie beznamiętnego tonu narracji ze spektaklem urzędowej pompy przypomina nieco "Śmierć Ludwika XIV" Alberta Serry: kolejny film o performansie władzy i jego brutalnie wymiernych skutkach. "Zama" kojarzy się też z innymi opowieściami o kolonialnych urzędnikach na przedsionku tropików: "Jaują" (2014) Lisandro Alonso czy "Joaquimem" (2017) Marcelo Gomesa. Film Martel jest przecież kolejną spoconą, hipnotyczną podróżą - z serca kolonialnej biurokracji do jądra ciemności. W konwencji realistycznego kostiumu historycznego reżyserka znajduje ścieżki prowadzące gdzieś poza, ponad: zwłaszcza dźwięk jest tu twórczym budulcem ekranowego "tripu". Byle skrzypienie ogromnego wachlarza jest tyleż śladem ukrytych na widoku kolonialnych struktur (wachluje bowiem czarnoskóry niewolnik), co bodźcem wprowadzającym do scen odrealniony, transowy rytm. 


W efekcie "Zamę" ogląda się w stanie permanentnej hipnozy i konfuzji. Niczym bohater zmuszeni jesteśmy do interpretowania niewerbalnych komunikatów, wypatrywania nitek wszechobecnej pajęczyny systemu, gubienia się w meandrach układu. W którymś momencie z ekranu pada refleksja o rybach, pchanych przez instynkt ku najbardziej wartkim wodnym prądom, odruchowo toczących beznadziejną walkę z potężnym żywiołem. Martel każe spojrzeć w podobny sposób na społeczeństwo: w obiektywie jej kamery ludzie jawią się niczym obcy uwikłani w sieć enigmatycznych rytuałów, niepisanych praw, fatalistycznych odruchów. Nic dziwnego, że seans jej filmu stanowi wyzwanie, zarówno dla intelektu, jak i cierpliwości. "Zama" potwierdza bowiem prawdę dotyczącą tyleż ambitnego kina, co systemowej przemocy: żeby dostrzec ich prawdziwą naturę, trzeba nie lada wysiłku. Nie tylko uważnego oka, ale i twardych pośladków.  
1 10
Moja ocena:
7
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
"Zamę" obejrzałem ostatniego dnia festiwalu Nowe Horyzonty. Nie chodzi tu o bitwę z czasów wojen... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones