Recenzja serialu

Star Trek (1966)
Marvin J. Chomsky
Marc Daniels
Leonard Nimoy
William Shatner

USS Entertainment

W dobie totalnej papki telewizyjnej i wyższości efektów specjalnych nad jakością scenariusza oraz gry aktorskiej warto się nad tym arcydziełem telewizji pochylić.
UWAGA, SPOILERY! 
TA RECENZJA ZAWIERA TREŚCI ZDRADZAJĄCE FABUŁĘ.


Zacznę tę recenzję nietypowo, bo wspomnę krótko o sitcomie "Teoria wielkiego podrywu", który podbił serca fanów na tyle, że trwał nieprzerwanie przez dwanaście lat. Serial opowiada o grupie naukowców, będących jednocześnie kliszami zafascynowanych komiksami, filmami i grami odmieńców, którzy uczą się związków z kobietami i dzięki temu też ewoluują przez cały okres opisany w serialu. Jako wyraz szczególnego bycia nerdem pokazano tu uwielbienie dla uniwersum Star Treka, które za oceanem cieszy się bardziej elitarnym kultem niż mocno już dziś wyświechtana marka serii "Gwiezdnych wojen". Przyznam, że do całkiem niedawna moja wiedza o całej masie seriali i filmów "Star Trek" ograniczała się do kojarzenia Spocka i jego uszu z oryginalnej serii "Star Trek" oraz Daty i kapitana ze "Star Trek - Następne pokolenie" i to by było na tyle. Do pewnego momentu widziałem więcej parodii i nawiązań do "Star Trek" w popkulturze (choćby "IT Crowd", "Czarne lustro", "Kosmiczna załoga", "Rick i Morty") niż z samego oryginału. Ufając temu, że dobrze się bawiłem na "Teorii wielkiego podrywu" i że nawiązań do franczyzy "Star Trek" oraz gościnnych występów aktorów z tego świata było tam aż nadto, skusiłem się na rozpoczęcie mojej przygody z tą opowieścią, zaczynając chronologicznie od "Star Trek" (zwanego "oryginalną serią") z 1966 roku. Jakże szybko okazało się, że mam do czynienia z czymś ponadczasowym, wyprzedzającym swoją epokę i o wiele, o wiele inteligentniejszym od "Gwiezdnych wojen", do których najczęściej się go porównuje. I bardzo wpływowym w telewizji, filmie oraz ogólnie pojętej popkulturze.

"Star Trek" osadzony jest w odległej przyszłości, w której ludzie podróżują zaawansowanymi statkami kosmicznymi po odległych galaktykach i mają do czynienia z innymi cywilizacjami. Tak zwana Zjednoczona Federacja Planet to coś na wzór połączonych: ONZ, NATO i NASA, które w dodatku są bardzo skuteczne w swoim działaniu. Jest wynikiem setek lat przeobrażeń ludzkości i ich kontaktów z innymi światami, po których osiągnięto względny pokój. Stolicą Federacji jest Ziemia i to ludzie nadają ton jej działaniom. Dowódcą statku USS Enterprise jest kapitan James T. Kirk (William Shatner) - niesamowicie charyzmatyczna postać, dowódca z krwi i kości, a przy tym wszechgalaktyczny żigolak. Jego prawą ręką jest pół człowiek, pół Wolkanin Spock (Leonard Nimoy), który dzięki panowaniu nad emocjami i posiadaniu rozległej wiedzy jest w stanie doradzać w bardzo precyzyjny sposób kapitanowi. Całości triumwiratu (jak mówią o nich fani uniwersum) dopełnia doktor Leonard "Bones" McCoy (DeForest Kelley) - bezpardonowy i niezwykle emocjonalnie uzupełniający najważniejsze postaci na pokładzie. Drugoplanowymi bohaterami są: naczelny inżynier statku, komandor porucznik Montgomery "Scotty" Scott (James Doohan) - dla którego statek jest miłością życia, porucznik Nyota Uhura (Nichelle Nichols) - odpowiadająca za łączność, główny sternik Sulu (George Takei) i chorąży Pavel Chekov (Walter Koenig).

Był to rok 1966, czyli krótko po zakończeniu segregacji rasowej w USA, ale tylko politycznie, bo w społeczeństwie zdarzają się całe hrabstwa i niemałe części stanów, głównie południowych, gdzie do tej pory (a minęło już sześćdziesiąt lat) ludność hołduje ideom segregacji, a nawet wciąż działa Ku-Klux Klan. I mimo tego w "Star Trek" jedną z ważniejszych ról grali Afroamerykanka i Azjata, a jako przyjaciela i członka załogi ukazano Rosjanina (mimo że były to czasy kryzysu między USA i ZSRR, który groził wybuchem wojny jądrowej). Co więcej, pokazano tu pierwszy pocałunek w telewizji pomiędzy osobą białą i czarną, a ogólnie rola kobiet na służbie i w polityce była jakże odmienna od rzeczywistych trendów w tych latach. Można powiedzieć, że w latach 60. "Star Trek" wyprzedził epokę feminizacji tak społeczeństwa jak polityki, ale też świata filmu i telewizji, które dziś są czymś normalnym. Nieprzerwanie też Federacja walczy z nietolerancją, rasizmem i wykluczeniami, a twórcy potrafią wbić szpilę nawet ówczesnej administracji amerykańskiej czy przywódcom z prawdziwej historii świata. Co więcej, są tu poruszane bardzo wysokiej jakości rozważania filozoficzne o świecie, wojnie, pokoju, a załoga nierzadko musi wybierać mniejsze zło i ocalenie mas ponad jednostkami. Nie chcę przez to pastwić się nad przytoczonymi tu wcześniej filmami George'a Lucasa, ale motywy typu "dobro zwycięży zło" czy "przemiana bohatera" można znaleźć w prawie każdej bajce dla bardzo małych dzieci, a nic więcej ideologicznie "Star Wars" nie oferują, dlatego są czystą rozrywką, w sam raz do popcornu. Oryginalny "Star Trek", ale i późniejsze serie, są bardzo odważne w swoich osądach i nieco profetyczne, a jednocześnie bardzo aktualnie odnoszą się do sytuacji polityczno-społeczno-kulturowych (w tym wypadku późnych lat sześćdziesiątych). W niesamowicie wciągającym i wzruszającym dokumencie o Leonardzie Nimoyu - "Z miłości do Spocka" - widać, że jego syn i reżyser filmu zarazem, Adam, narzekał jak często kłócił się z ojcem w okresie swojego dojrzewania. Zarówno zabawnym i gorzkim jest to, że aktor grający Spocka nie potrafił sobie w rzeczywistym życiu poradzić z rewolucją Dzieci Kwiatów, której hołdował jego syn, a jako Spock bronił tych wartości, o które ci młodzi ludzie walczyli.

"Star Trek" jest niezaprzeczalnie ikoną seriali z gatunku S-F, jednak jeśli już się wciągniemy w jego oglądanie, ciężko nie zauważyć, że fantastyka naukowa to tylko przykrywka dla tej bardzo rozbudowanej hybrydy gatunkowej. Można tu prawie co chwilę znaleźć wątki sensacyjne równie klasowe jak w ówczesnych filmowych przygodach Agenta 007. Wątki kryminalne przywodziły na myśl równie kultowego "Columbo". Ale i bywały odcinki, których momenty porażały niczym wczesne dreszczowce Polańskiego bądź były zarazem baśniowe i budzące grozę niczym ekranizacje twórczości Edgara Allana Poe według Rogera Cormana. Mamy też dla równowagi wątki romansowe, które z jednej strony potrafią przywoływać na myśl, zarówno scenariuszem jak i estetyką gry aktorskiej, filmy z Vivien Leigh, a z drugiej mamy klasyczne amerykańskie, tasiemcowe romansidła pokroju "Statku miłości". Bohaterowie odwiedzają różne planety, a nawet Ziemię w różnych przedziałach czasowych i dzięki temu mamy też epizody z gatunku westernu, osadzone w latach dwudziestych, podczas drugiej wojny światowej czy w czasach antycznych. Na dokładkę tego zobaczymy pionierski odcinek szufladkowy, gdzie prapilot (bo serial miał dwa piloty) serialu został zgrabnie wpasowany jako opowieść w historię późniejszą. "Star Trek" nie byłby w pełni sobą, gdyby również nie masa oczywistego i nieco abstrakcyjnego humoru. Z pewnym niedowierzaniem oglądałem odcinek, w którym załoga próbowała rozstroić androidy, robiąc im wodę z mózgu, to znaczy z komputera. Od razu zobaczyłem w tym "Latający Cyrk Monty Pythona", lecz problem w tym, że takie skecze trupa na czele z Cleesem owszem robiła i to bardzo podobne, ale... parę lat później! A już bezpośrednią inspiracją z kreatywności twórców "Star Trek" jest skecz "Ligi Dżentelmenów", który dotychczas uważałem za ich autorski, a który to miał tak naprawdę premierę na pokładzie Enterprise trzydzieści lat wcześniej - mowa tu o wyjaśnianiu zasad gry w karty. Żeby tego wszystkiego było mało, spostrzegawczy widzowie mogą zastanowić się, czy Gwiazda Śmierci w "Star Wars" to aby na pewno oryginalny pomysł, a czy i sam "Matrix" nie pojawił się na ekranach w podobnej formule już w latach sześćdziesiątych. No i na koniec wisienka na torcie, która cechowała wspomnianego tu już Jamesa Bonda - piękne kobiety. W niemal każdym odcinku widzimy ówczesne obiekty westchnień, ale nie są one tu tylko wizualnym dodatkiem, acz również świetnymi aktorkami, by wspomnieć choćby o Joan Collins, Dianie Muldaur, Valorze Noland, Lee Meriwether czy Mariette Hartley.

Mam poczucie lekkiego wstydu, że dotychczas omijałem serial autorstwa Gene'a Roddenberry'ego, bo okazuje się, że wiele pomysłów z niego zaczerpnięto w filmie i telewizji w następnych dekadach: wprost lub w cudzysłowie. Jeśli do tego dodać, że już wówczas wybiegano w przyszłość w kontekście nauki i mieliśmy choćby pierwsze przenośne karty pamięci albo teorie, że komputery i silniki powinno się zmniejszać bez uszczerbku dla ich mocy, a w rzeczywistości myśl techniczna lat 60. mówiła dokładnie na odwrót, nie da się nie uciec od wrażenia, że "Star Trek" powinien być dziś czymś tak istotnym jak lektura szkolna i ludzie powinni wiedzieć jak wielki miał wpływ na kulturę, popkulturę a nawet na... naukę. W przytoczonym wyżej dokumencie biograficznym o Nimoyu naukowcy z NASA i Neil DeGrasse Tyson wypowiadają się o tym serialu jako przyczynku do ich karier albo przynajmniej czymś, co mocno je ukierunkowało. W dobie totalnej papki telewizyjnej i wyższości efektów specjalnych nad jakością scenariusza oraz gry aktorskiej warto się nad tym arcydziełem telewizji pochylić. A jeśli już wspomniałem o efektach, to powiem tylko tyle - w ogóle nie przejmuję się tym, że są nieco przaśne, bo nawet czasem w ogóle ich nie zauważam; tak jestem pochłonięty fabułą i akcją na ekranie. Jeśli zaś cofnięcie się do technologii telewizyjnej lat sześćdziesiątych komuś przeszkadza tak bardzo, by nie móc tego oglądać, to nic na to nie poradzę. Nie bądźcie Klingonami z czasów kapitana Kirka, dajcie tej perełce szansę. "Star Trek" jest niczym The Beatles w muzyce - wszyscy coś tam znają i traktują jak relikt dawnych lat (też sześćdziesiątych!), ale nie zdają sobie sprawy że olbrzymia część fraz we współczesnej muzyce, niektóre gatunki w ogóle, wiele legendarnych zespołów, sposób wydawania płyt, teledyski - to wszystko zrewolucjonizował i zapoczątkował band z Liverpoolu. I "Star Trek" z lat 1966-1969 jest właśnie takimi Beatlesami telewizji - nieco już zakurzonymi wizjonerami szeroko pojętej rozrywki, z których czerpie się garściami, a swoich czasach dokonali przeskoku cywilizacyjnego ponad swoją dziedzinę.
1 10 6
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones