PILINHA: {__webCacheId=filmBasicInfo_pl_PL, __webCacheKey=32585}

Sceny z życia małżeńskiego

Scener ur ett äktenskap
7,8 4 287
ocen
7,8 10 1 4287
7,5 12
ocen krytyków
Sceny z życia małżeńskiego
powrót do forum serialu Sceny z życia małżeńskiego

Breaking Bad – historia, Twin Peaks – prehistoria, a „Sceny z życia małżeńskiego”? 1973 rok, rany boskie. Czasy, w których seriale były traktowane tak poważnie jak Polska Agencja Kosmiczna. Rok w którym do Polski wpadł z przyjacielską wizytą Leonid Breżniew, w Stanach rozpoczynał się proces oskarżonych w aferze Watergate, a w Wielkiej Brytanii zadebiutowała nowa kapela o wdzięcznej nazwie „Queen”. W tym czasie Szwedom zaaplikowano solidną dawkę psychoanalizy, puszczając w telewizji publicznej serial autorstwa najsłynniejszego twórcy filmowego w kraju.

Ingmar Bergman znany jest z raczej trudnych i ciężkich w odbiorze filmów. „Sceny” są wyjątkiem, chyba że bardzo mocno jesteście przyzwyczajeni do „normalnych” seriali. Takich z rozbudowaną fabułą, mnóstwem bohaterów, wątków pobocznych i punktów zwrotnych. Tutaj właściwie wszystko jest na opak – jedna linia fabularna, niewiele postaci drugoplanowych i akcji. Wybuchów nie stwierdzono. Chyba że tych emocjonalnych. Jeżeli zdecydujecie się poświęcić kilka godzin życia na poznanie od środka pewnego szwedzkiego małżeństwa, dostaniecie ich więcej niż Queen platynowych płyt. I przekonacie się, że cięższa w odbiorze od serialu, bywa często druga osoba.

Akcja skupia się na małżeństwie Johana (Erland Josephson) i Marianne (Liv Ullmann), których poznajemy w pierwszym odcinku, dziesięć lat po ślubie. Nie ma tutaj typowej osi akcji, wokół której kręci się absolutnie wszystko. Jesteśmy obserwatorem, który narusza intymność dwojga ludzi na różnych etapach ich życia. Niekoniecznie tych najważniejszych, gdzie się najwięcej dzieje. Przerwa pomiędzy kolejnymi epizodami potrafi być dłuższa niż rok i taki wybór może wydawać się kompletnie losowy. To jednak tylko pozory, bo widzimy Johana i Marianne w starannie wybranych momentach – tych kiedy mogą szczerze i otwarcie rozmawiać. Nie zdarza się to często, prawda? Ani w życiu, ani w kinie. I wybór takiego kryterium jest właśnie w „Scenach z życia małżeńskiego” najbardziej ekscytujący.

Szwedzka produkcja wydaje się być bardziej teatrem aniżeli serialem. Teatrem dwóch aktorów w skrajnie minimalistycznej konwencji. W nadmiarze są tylko słowa – głębokie, raniące, poważne czy całkiem zwyczajne. Brak w tym jednak tego pierwiastka „artystyczności”, na który niektórzy są uczuleni. Wszystko od początku do końca jest oczywiste, nie ma miejsca na zastanawianie się „co reżyser miał na myśli” i „po co jest ta 10 minutowa scena bez dialogów, z kamerą orbitującą po pustym pokoju”. Nie trzeba się niczego domyślać, ani nie ma zbyt wiele do interpretacji. To miejsce zajmuje czysty ból nieszczęśliwych ludzi. Jeżeli jesteście gotowi wykrzesać odrobinę empatii i wysłuchać tego co szwedzki reżyser miał do powiedzenia, z pewnością nie będziecie zawiedzeni.

Niezależnie od tego jaki macie gust filmowy – czy wolicie komedie romantyczne, paradokumenty, poważne dramaty, opery mydlane – na pewno zetknęliście się z tematem rozpadającego związku setki razy. Od czasu wynalezienia kinematografu wszystkie odcienie relacji między związanymi ze sobą ludźmi zostały przemielone na miliard sposobów. Trudno jest wnieść coś nowego, czego wcześniej nie było. A jednak Bergmanowi to się udało i tylko z tego względu warto się zapoznać ze „Scenami”. Ale oczywiście na tym się nie kończy.

Z tym „wnoszeniem nowego” to ogólnie rzecz biorąc ciężka kwestia. Każda emocja jaką możecie sobie wymyślić została już przeniesiona na taśmę filmową. Zwykle nawet jeśli macie do czynienia z nietypową sytuacją (sceną) to zachowanie bohaterów, psychika, gra aktorska, mimika i wszelkie detale są dosyć przewidywalne. Odnosi się wrażenie, że gdzieś to już było. Istnieją takie utarte schematy grania gniewu, radości czy depresji, które jako widzowie uznajemy za prawdziwe i naturalne. Był taki film o świetnym tytule - „Ludzie z prefabrykatów” (notabene również o niedomagającym małżeństwie). Dzisiaj dominują emocje z prefabrykatów, z których istnienia zdajemy sobie sprawę dopiero oglądając coś co się wybija ponad wszelkie schematy – tak jak szczere w przekazie „Sceny z życia małżeńskiego”.

W ciągu tych kilku godzin przewijają się bardzo zwyczajne sytuacje, ale zostały one tak mistrzowsko napisane i zagrane, że nie sposób oderwać od nich wzroku. Ani razu nie miałem w głowie słów „gdzieś to już widziałem”. Nie ma tu nic nieprawdziwego, sztucznego. To porażający w swej naturalności i zwyczajności obraz.

Kłótnie, konflikty na ekranie mają zawsze jakiś wspólny mianownik, mimo że przecież zmieniają się bohaterowie i sytuacje. Zawsze pewne subtelności zdają się do was szeptać: hej widzu, to nie jest życie, oglądasz fikcyjną historię. W „Scenach z życia małżeńskiego” nic takiego nie ma w ani jednym momencie. Wszystko wydaje się w pewien sposób nowe, odkrywcze i nigdy wcześniej nie pokazane, pomimo tego, że sytuacja w jakiej znajdują się bohaterowie nie jest świeżym pomysłem. Tej świeżości nadaje konwencja serialu – idealna mieszanka filmu dokumentalnego, gdzie reżyser bezceremonialnie wszedł do szwedzkiego domostwa klasy średniej wyższej i teatru w swej najczystszej formie. Okazuje się, że te dwa przeciwieństwa tworzą doskonałą kompozycję. Całość odczuwa się jako „dokumentalny film fabularny”. Z przewagą tej naturalnej „dokumentalności” nad filmowością.

To co uderza od samego początku to to, że każdy odcinek składa się z niewielkiej ilości scen. Zdarzają się takie sytuacje, że 50 minut rozgrywa się w jednym surowym wnętrzu i opiera się na dialogu pomiędzy dwiema głównymi postaciami. Takie rzeczy są najtrudniejsze do zagrania – aktorzy są sam na sam ze sobą i nic nie jest w stanie zamaskować nawet malutkiego fałszu. Ani efekty specjalne, ani muzyka (której w „Scenach” nie ma), ani porywająca fabuła, ani szybkie cięcia. Nawet z największego drewniaka można wykrzesać coś przyzwoitego jeżeli tylko jest otoczony powyższymi podporami. Liv Ullmann i Erland Josephson są nadzy, a mimo to spisują się w swych rolach znakomicie. W przypadku tej pierwszej podejrzewam, że to jedna z najlepiej zagranych postaci w historii kina.

Ten serial w stu procentach składa się z gadania, a mimo to nie nudzi i dostarcza więcej wrażeń niż niejeden film akcji. Atmosfera rozmów Johana i Marianne bardzo płynnie się zmienia – agresja, niepewność, spokój i wiele innych w różnych konfiguracjach. Emocje z prefabrykatów są przewidywalne, tak samo jak konflikty w większości filmów. „Sceny” natomiast mają w sobie dziką nieobliczalność. W żadnym momencie nie mamy pewności jaką reakcję mogą uruchomić z pozoru niewinne stwierdzenia czy pytania. Za sprawą mniej lub bardziej delikatnych zmian nastroju na przestrzeni całego odcinka, trudno tak naprawdę w którymkolwiek momencie zasnąć. Te niespodziewane wahania to żywy dowód na to, że można przyciągnąć przed ekran czymś innym niż najlepsze zwroty akcji.

Dialogi są doskonałe, ale jak już wcześniej wspominałem – w takich produkcjach najważniejsi są aktorzy. Naturalność w filmie jest praktycznie niemożliwa do uzyskania. Gdy włączycie kamerę i każecie dwóm osobom rozmawiać – wyjdzie sztucznie. Zrobicie to samo tylko z dwoma aktorami – będą grać, próbować na siłę wykrzesać uczucia z każdego słowa, litery, przecinka, co prowadzi do absurdu. Erland Josephson i Liv Ullmann wspięli się na wyżyny – nie podbijają sztucznie emocji i napięcia, nie próbują znaleźć w scenariuszu czegoś więcej niż tam jest. Osiągnęli to czego większość aktorów nie zdołała dosięgnąć – stali się swoimi postaciami.

Szczególnie urzekająca jest Liv Ullmann. W czasach gdy postacie kobiece czy to w filmach czy serialach są banalnie napisane i nudne, ona jako jedna z niewielu wydaje się być na ekranie człowiekiem, a nie kukłą. Jest perfekcyjna w przekazywaniu skrajnych uczuć dosłownie całą sobą. I nie jest przy tym karykaturalna, tak jak to zwykle bywa w podobnych przypadkach. Końcówki trzeciego i czwartego epizodu to istne mistrzostwo w jej wykonaniu. Coś autentycznie niepowtarzalnego i poruszającego do głębi.

Podobno „Sceny z życia małżeńskiego” wpłynęły na wzrost liczby rozwodów w Szwecji. Niezależnie od tego czy to jest to prawdą, jedno trzeba Bergmanowi przyznać: nikt tak doskonale nie „wgryzł” się w zwyczajność życia po ślubie. A tu już jest pole do refleksji, która wydaje się być współcześnie towarem deficytowym. Uparcie będę twierdził: ten serial, mimo pozornej ciężkości jest dla każdego. Wystarczy tylko otworzyć się na coś zrobionego w całkiem inny sposób niż znajome seriale czy filmy. Takie kino jest najtrudniej robić – żeby oprócz skłaniania do myślenia było „dostępne” dla wszystkich, nie zaś tylko garstki osób. Paradoksem filmu jest to, że teoretycznie można pokazać wszystko co dla przeciętnego człowieka jest niedostępne – eksplozje, odległe planety, najbardziej wyimaginowane światy czy nieistniejące stwory. W praktyce nie można przenieść na taśmę najważniejszego, które każdy z nas ma na wyciągnięcie ręki – zwyczajnej, prostej, naturalnej rozmowy. „Sceny z życia małżeńskiego” ten paradoks przełamały. Czy istnieje lepsza rekomendacja?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones