Nie wiem, co trzeba mieć w głowie, żeby – o ile nie kręci się Dextera albo Urodzonych morderców – pierwsze spotkanie z główną bohaterką zacząć od ekspozycji, w której dokonuje ona przestępstwa zagrożonego karą 15 lat więzienia, czyli rozboju z użyciem niebezpiecznego narzędzia. Co ja mam później zrobić z tym faktem: kibicować tej wszystkowiedzącej odpowiedniczce wyluzowanych genialnych naukowców w bejsbolówkach z filmów Rolanda Emmericha, którzy katastrofę wieszczą nie na podstawie precyzyjnych obliczeń, ale z fusów, względnie zalanych kawą makiet? Kto wpadł na pomysł kreacji takiej postaci, która mówi trzy zdania i biegnie gdzieś dalej, nie bardzo wiadomo po co i gdzie? Dlaczego wszyscy w tej produkcji zachowują się jak gdyby byli dziećmi z ADHD, które właśnie zjadły kilogram cukierków? (Wszak te wszystkie wąsate Janusze powinny być owocami minionego ustroju, gdzie bardzo dużo się mówiło, ale nic nie robiło: tu się nic nie mówi, nic nie robi, tylko biega). Dlaczego wszystkie postaci w Wielkiej Wodzie to grubo ciosane typy, którym tylko wysiłek aktorski jest czasami w stanie nadać jakieś niepodyktowane skryptem życie wewnętrzne? Już zupełnie pomijam fakt, że tzw. mroczna przeszłość Jaśminy żywcem ściągnięta jest z Jesiennej Sonaty Bergmana, z domieszką innych podobnych fabuł. (No ale widzowie Netfliksa na ogół Bergmana nie oglądają, więc można się nie przejmować taką pożyczką). I gdyby jeszcze całość wynagradzał jakiś sugestywny klimat, oddający atmosferę tamtych dni narodowej tragedii... Niestety, przez cały seans ma się wrażenie wizyty w skansenie. Wrocław AD 1997 boleśnie pozbawiony jest poczucia zagrożenia, napięcia i grozy, wyglądając jak typowy filmowy plan. W kadr na każdym kroku wkomponowany jest jakiś wyróżniający się przedmiot, który donośnie wykrzykuje widzowi w twarz czas akcji, zamiast subtelnie go podkreślać. (Na przykład: „O, patrz! Na pierwszym planie przejechał polonez! Pamiętasz polonezy, prawda?”). To wszystko daje wrażenie obcowania z dziełkiem sztucznym, wykreowanym na potrzeby małego ekranu i z gruntu rzeczy fałszywym. Już chyba lepiej obejrzeć sobie archiwalne materiały telewizyjne: prawdziwe, szczerze budzące przerażenie i pozbawione irytujących postaci, których historii wcale nie chcemy znać.
Tak jak napisałeś - pierwsza scena to spojler całości: "będzie o takiej superkobiecie (superbohaterów prawo nie obowiazuje), która roje..e tych wszystkich bigotów".
W sumie, to czemu nie, ale uczciwość podpowiada, że na początku powinno się napisać "Głowna bohaterka jest wymysłem litereckim i nie została zainspirowana żadną postacią."
Bez tego, jeszcze kto pomyśli, że takie babki istnieją....