Recenzja wyd. DVD filmu

Frankenstein (1994)
Kenneth Branagh
Robert De Niro
Kenneth Branagh

Klasyk w epickim stylu

Czy można sobie wyobrazić lepszych twórców do adaptacji Frankensteina? Reżyser niezwykle klimatycznego "Drakuli" (Coppola) produkuje scenariusz człowieka, który dobrą fabułę uważa za
Czy można sobie wyobrazić lepszych twórców do adaptacji Frankensteina? Reżyser niezwykle klimatycznego "Drakuli" (Coppola) produkuje scenariusz człowieka, który dobrą fabułę uważa za najważniejszą rzecz w filmie (Darabont), a na stanowisku reżysera obsadza speca od Szekspirowskich adaptacji (Branagh). Ta mieszanka po prostu musiała wybuchnąć i tak się stało, dosłownie. Być może dlatego nie każdy jest w pełni zadowolony z końcowego efektu.

Ale zacznijmy od początku. Końcówka XVIII wieku, film otwiera klimatyczna sekwencja dziejąca się w okolicach Bieguna Północnego (że co?), której głównym bohaterem jest kapitan za wszelką starający się zdobyć wciąż dziewiczy biegun. Gdy już widz zaczyna się zastanawiać, czy na pewno ogląda właściwy film, zza horyzontu wyłania się postać zmęczonego wędrowcy, a w oddali słychać niepokojące dźwięki. Zmarznięty przybysz odnajduje chwilę spokoju w ciepłej kajucie, gdzie zdradza swoje nazwisko - Wiktor Frankenstein - i zaczyna opowiadać, jak znalazł się praktycznie na krańcu świata.

I co by nie mówić, początek tej historii chyba wszyscy znają. Powszechnie wiadomo, że Wiktor z pozszywanych ludzkich sprzętów stworzy potwora, który następnie wymknie mu się spod kontroli i ucieknie poznawać dziki, bezwzględny świat. Stąd pierwsze pół godziny nie jest zbyt absorbujące, nie licząc dziwnego wątku romantycznego pomiędzy Wiktorem a Elżbietą. Może tak było w powieści, może to zupełnie normalne, ale mnie jednak przechodzą ciarki po plecach, kiedy słyszę słowo "siostra" i "żona" w jednym zdaniu. Tym bardziej, że sposób w jaki mówią o tym, bądź co bądź aktorsko wspaniali, Kenneth Branagh i cudowna Helena Bonham Carter lekko zastanawia i aż dziw, że wszyscy z ich otoczenia aprobują związek brata z adoptowaną, lecz wciąż siostrą.

Ale wracając do fabuły, nienazwany potwór z pokiereszowaną twarzą Roberta De Niro ucieka w świat i w sumie... nic oryginalnego się z nim nie dzieje. Zwyczajnie nie znajduje zrozumienia. Pada ofiarą przykrych zbiegów okoliczności i nielogiczności scenariusza (dlaczego ślepy dziadek się za nim nie wstawił?), a ostatecznie okazuje się mieć świetnie rozwinięty zmysł orientacji w terenie (skąd wiedział, jak trafić do Genewy?).

Historia jak najbardziej jest dobra. Mimo chaotycznego stylu filmu postacie zostały rzetelnie przedstawione, tak że można zrozumieć, co nimi motywuje. Jednakże ostatecznie scenariusz do wyjątkowo innowacyjnych nie należy. Pełno w nim typowych zabiegów dla hollywoodzkich blockbusterów - do dziś ciekawi mnie, kim był Peter i dlaczego William szukał go w lesie? I właśnie przez te mniejsze lub większe nieścisłości muszę powiedzieć, że to nie fabuła stanowi największą siłę tego filmu.

Bo wszystko, co najlepsze we "Frankensteinie" zawiera się w warstwie wizualnej. Scenografia to czyste mistrzostwo. Niezwykle intrygujące są pozbawione barierki schody w willi Wiktora, piętrowa sala wykładowa na uniwersytecie czy lodowa jaskinia tak doskonale budująca klimat w jednej z najlepszych rozmów tego filmu, po obejrzeniu której aż żal się robi, że stwórca nie posiedział dłużej ze swoim dziełem i we dwójkę nie zastanowili się głębiej, co tak naprawdę osiągnęli.

Do tego jeszcze dochodzą powalające, niezwykle dynamiczne, obowiązkowe sekwencje ożywiania zmarłych. Przez szybkie cięcia, nietypowe zabiegi, takie jak używanie wód płodowych i węgorzy elektrycznych całość przypomina najlepsze dzieła Tima Burtona, gdyż są one tak samo pełne stylu, magii i pomysłowości.

Aczkolwiek wisienkę na torcie twórcy zostawili na sam koniec. Bieg Elżbiety w ogniu do dziś dosłownie zapiera dech w piersiach. Jako że w filmie efektów komputerowych poza drobnymi wyjątkami nie ma, to wszystkie wybuchy i spalanie zrobiono przy użyciu standardowych technik i to jak najbardziej się opłaciło, gdyż nigdy w żadnym innym filmie (nawet Michaela Baya) ogień nie był tak efektowny i realistyczny jak tutaj.

Stąd słowem podsumowania, "Frankenstein" to nie taki artystyczny, subtelny dramat, jak to po nazwiskach niektórych twórców można było się spodziewać, tylko raczej klimatyczny film akcji. Tym nie mniej zrobiony na wysokim poziomie. Fabuła nie jest tu jedynie pretekstem, ale nie stanowi też głównej siły napędowej filmu. Obraz nie porusza najgłębszych uczuć i emocji, zapewnia natomiast najwyższe wrażenia estetyczne i wizualne.
1 10
Moja ocena:
8
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Wspólne przedsięwzięcie F.F Coppoli i Kennetha Branagha to bodaj najambitniejsza ekranizacja powieści o... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones