Recenzja filmu

Oddział (2010)
John Carpenter
Amber Heard
Laura-Leigh Claire

Upadku mistrza ciąg dalszy

John Carpenter to ikona komercyjnego kina. Można jego filmów nie lubić, ale nikt nie zaprzeczy, że na przełomie lat 80.-90. wniósł on do rozrywkowego kina coś nowego. Pokazał, że szczypta stylu
John Carpenter to ikona komercyjnego kina. Można jego filmów nie lubić, ale nikt nie zaprzeczy, że na przełomie lat 80.-90. wniósł on do rozrywkowego kina coś nowego. Pokazał, że szczypta stylu kina B może zmienić oblicze oklepanego schematu i dostarczyć niezapomnianych wrażeń. Filmy takie jak "Halloween", "Ucieczka z Nowego Jorku" czy początkowo niedoceniony, a dziś uwielbiany (i nawet odświeżony niedawno prequelem) "Coś" to prawdziwe klasyki pełne niezapomnianej atmosfery i napięcia. Potem bywało różnie, ale ogólnie rzecz biorąc tendencja była spadkowa i widać było, że Carpenter opada z sił. "Ucieczka z Los Angeles" w połowie właściwie kopiowała scenariusz poprzednika i zrobiła zasłużoną klapę, stylizowanych na western "Łowców Wampirów" nikt nie kupił, a rok 2001 przyniósł najgorszy film Carpentera. Mowa tu o "Duchach Marsa", w którym reżyser dokonał żenującego autoplagiatu, sprzedając widzom te same motywy w nadziei, że umiejscowienie akcji na Marsie ten fakt skutecznie zamaskuje. Nie zamaskowało i Carpenter rozstał się z wielkim kinem w niesławie na prawie 10 lat. Jako fan jego twórczości naprawdę liczyłem, że niespodziewany powrót w 2010 roku filmem "The Ward", będzie powrotem mistrza, że stary, ale teraz wypoczęty wyga wróci i pokaże gówniarzom, jak się kręci dobry horror. Niestety, srogo się zawiodłem i z żalem muszę się przychylić do opinii, że Carpenter po prostu się skończył. 

"The Ward" to klasyczna historia "psychiatryczna". Film opowiada o grupie dziewczyn zamkniętych w żeńskim psychiatryku, w którym dzieją się dziwne rzeczy. Otóż za sprawą tajemniczej zjawy co jakiś czas znikają kolejne dziewczyny, a personel szpitala zachowuje się tak, jakby problemu nie było. Pewnego dnia do zakładu trafia nowa pacjentka nastawiona do sytuacji znacznie bardziej bojowo niż jej nowe koleżanki, która postanawia rozwikłać tajemnicę. Więcej pisał nie będę bo dla co bystrzejszych i tak już powiedziałem zbyt wiele. Trzeba powiedzieć, że historia, jaką opowiada "The Ward", nie jest wyjątkowa. To już było wiele razy, a rozgarnięty widz nawet spodziewane "niespodziewane zakończenie" rozgryzie stosunkowo szybko. Najsmutniejsze jest to, że przeciętna historia i przeciętny scenariusz to właściwie najmocniejsze punkty nowego filmu Carpentera

"The Ward" jest bowiem filmem całkowicie nijakim. Zawodzi obsada, która przywodzi na myśl raczej spęd młodych przypadkowych twarzy niż rzetelny casting. Wypełniające większość filmu pensjonariuszki zakładu są mało przekonujące, a poziom ich aktorstwa słabiutki. Zagrywki, które mają nas straszyć są typowe i tylko osoba, która horror ogląda raz na dekadę może liczyć na jakiś dreszczyk emocji. Najbardziej zawodzi jednak Carpenter. "The Ward" jest filmem całkowicie pozbawionym stylu. Nawet w "Duchach Marsa" tliły się jeszcze gdzieś styl i jakaś wizja. W "The Ward" tego nie ma. Nie ma tu też właściwie nic typowo carpenterowego. Nie ma wyraźnej głównej postaci z fajnymi dialogami, nie ma dobrej muzyki (a muzyka, którą Carpenter często pisał sam, zawsze była mocnym punktem jego filmów), nie ma zapadających w pamięć scen czy odrobiny czarnego humoru. Ktoś powie, że za to jest klimat. Zgoda, ale niech zada sobie pytanie, czy to jest aby na pewno zasługa sprawnej realizacji, czy może tylko efekt osaczenia wynikający z umiejscowienia akcji w psychiatryku, którego zarżnąć się po prostu nie da. Nie ma w tym filmie niczego, czego nie znajdziemy w każdym przeciętniaku kręconym na rynek DVD w tym gatunku. To jest wielki zawód, bo chociaż nie liczyłem na powrót do formy sprzed lat, to jednak spodziewałem się po John CarpenterCarpenterze dużo więcej. 

Ktoś kiedyś powiedział o nim, że "mentalność kina B to jego największy atut, ale jednocześnie największa słabość". Coś w tym jest, bo Carpenter chyba się pogubił i, świadomie lub nie, nakręcił typowy film klasy B. To nie jest "Planet Terror", "Death Proof" czy inny grind puszczający oko do widza, tu nie ma stylizacji na kino B. To po prostu jest kino B, a co najgorsze za sprawą słabego scenariusza oraz nijakiej reżyserii nawet w tej kategorii wcale się nie wybija. 

Jedyna nadzieja w tym, że do następnego filmu Carpenter sam napisze scenariusz. Zawsze wychodziło mu lepiej realizowanie własnej wizji niż robienie za rzemieślnika przy cudzych historiach (jeśli tylko miał siłę żeby nie kopiować samego siebie). Oby "The Ward" było tylko rozgrzewką po latach, a prawdziwy powrót czekał gdzieś tam w szufladzie dopiero na papierze. Jeśli nie, to pozostanie nam tylko nadal ze smutkiem patrzeć na pusty tron mistrza horroru i poczynania gromadki regentów, którzy myślą, że horror to tylko flaki i krew.
1 10
Moja ocena:
5
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Trzeba powiedzieć wprost, "The Ward" to słaby i przeciętny film. Firmowany takim nazwiskiem tylko... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones