Felieton

Arest: Film z terminem przydatności

Filmweb / autor: /
https://www.filmweb.pl/article/Arest%3A+Film+z+terminem+przydatno%C5%9Bci-67508
Jaki gatunek? Kto gra? A długi jest? Seks jest? Do tej litanii dołącza często najważniejsze pytanie: a z którego roku? Czy kino ma swój okres przydatności do spożycia?

Polski system dystrybucyjny nie ma kompleksów. Daty produkcji filmów z bieżącego repertuaru mówią o tym wiele. Najwięcej jest oczywiście nudnych roczników bieżących, zwłaszcza w listopadzie i grudniu, gdy filmy po wielomiesięcznej tułaczce po świecie znudzone trafiają do naszych kin. Ale znajdą się tu także goście z innej planety: klasyki w rodzaju "Obywatela Wellesa" Orsona Wellesa czy "Amadeusz" Milosa Formana albo tacy maratończycy, jak "Hej, skarbie" – dumny rocznik 2008, który świetnie może urozmaicić rozważania o nadchodzącej ceremonii Oscarów. W końcu film był jednym z bohaterów uroczystości przed rokiem. To właśnie Oscary skłaniają często polskich widzów do narzekań. Wszystko jest w porządku, dopóki rozumiemy żarty rzucane mimochodem podczas oscarowej gali. No i jak emocjonować się pojedynkiem pięciu filmów, z których żadnego się nie widziało? Dystrybutorom nie ma się tu jednak co dziwić, bo jak już się komuś poszczęści, na plakacie będzie można wydrukować charakterystyczny posążek i trochę skuteczniej film sprzedać.

Częścią nowoczesnego marketingu, który musi radzić sobie z nadprodukcją wszystkiego, jest wartościowanie według kategorii "nowości". Lepsze czy gorsze jest wypierane przez nowsze. Jest tak nie od wczoraj, ale definicja nowego ciągle się radykalizuje. Łykamy remaki, sequele i inne odgrzewane kotlety bez marudzenia, jeśli tylko dostajemy nasz talerz w tym samym czasie, co amerykańscy czy zachodnioeuropejscy bracia w konsumpcji. Jakiś byle Billy Bob z zapadłej amerykańskiej prowincji może to już mieć na DVD, a u nas dopiero w grudniu? Gdzie jest sprawiedliwość?

A co z definicją "nowy film, to taki, którego jeszcze nie widziałem"? Co z moimi "ulubionymi filmami, których jeszcze nie widziałem"? Co z dziesiątkami waszych potencjalnie ulubionych klasyków z lat 70. albo killerów z zeszłego sezonu, o które nikt się nie bije, a które czekają grzecznie na półeczce z DVD, na dyskach twardych, na starannie robionych przez was listach "must see", aż dacie im szansę, zamiast męczyć się z jakimś kolejnym tegorocznym szrotem? Dlaczego zrobiliśmy się tak małostkowi? Jak daliśmy się wrobić w ten system, w którym parametr nowości jest jednym z najistotniejszych?

Nie ma co ukrywać, że często chodzimy do kina, by "być w systemie". Zygmunt Kałużyński tłumaczył kiedyś swoją młodzieńczą fascynację kinem szansą, jaką daje ono z perspektywy prowincji. Wielkie gwiazdy wyglądają przecież na ekranie tak samo w Londynie, Paryżu i zabitej dechami pipidówce. Współczesny marketing podpowiada: "w dodatku, w tym samym czasie". Z prowadzonych na klatkach schodowych na początku lat 90. pertraktacji VHS-owych nie pamiętam argumentu daty produkcji. Może byłem po prostu użytkownikiem mało zaawansowanym. Z innymi wybrańcami systemu video przerzucaliśmy się prostymi  ofertami ("trzy karate i melodramat za dwa ze szwarcenegerem"). Sprawdzając w mojej Amidze 500 świeżo zdobyty na mieście dyskietkowy towar, pojawiająca się w czołówce albo tyłówce wybita drobną czcionką data długo nie była powodem do zadowolenia ani argumentem przetargowym. Decydowało kozackie brzmienie tytułu albo rzeczowe streszczenie ("jesteś samolotem, lecisz w lewo i strzelasz"). Z wypiekami zarzucałem nowości z 1986, które za chwilę miałem zobaczyć po raz pierwszy, których recenzji nigdy nie czytałem, a tytułu nie potrafiłem wymówić. Było to więcej niż dość argumentów, by rzecz uznać za nową. Nowoczesny rynek gier i filmów, w którym produkt nabywa się jednocześnie z recenzją w prasie, czaił się dopiero za rogiem.

Wśród oczywistych różnic między grami a kinem jest brak tak oczywistego związku pomiędzy rozwojem techniki a jakością produktu. Oczywiście istnieją technologiczne przełomy, po których nic już nie jest takie jak dawniej. Filmom zdarza się starzeć. Lubić ten zapach (i to określenie) czy nie – klasyczne kino hollywoodzkie z lat 40. trąci myszką. W polskich filmach z lat 80. nie słychać dialogów. W produkcjach Charliego Chaplina z lat 20. skacze obraz. Ok. Paranoja już się czai do skoku. Kiedy pierwszy razy widziałem "Obcego" (a było to długo po "Parku Jurajskim") byłem zbyt poskładany ze strachu i zachwytu, by pomyśleć, że do szczęścia brakuje tam CGI. A jeśli ktoś w zdjęciach Gordona Willisa do "Ojca chrzestnego" widzi ubytki rozdzielczości, niedostateczną liczbę kolorów albo inne techniczne zacofanie – sam zasługuje na honorowego Oscara.

Z bycia opóźnionym istnieją także korzyści. W grudniu w polskich kinach zadebiutuje gejowska komedia familijna "Śniadanie ze Scotem". W tym wypadku rok produkcji (2007) zaskakuje w drugą niż zazwyczaj stronę. Poza drobnym obyczajowym przesunięciem, film wygląda, jakby nakręcono go 20 lat temu dla telewizyjnych potrzeb Disneya. Dlaczego rzecz tak prosta i niewinna trafia do polskich kin u progu roku 2011? Jeśli znajdziecie odpowiedź, będzie to największa wartość tego filmu.  Inaczej ogląda się też filmy "prorocze", kiedy ich "proroctwo" zostało wypełnione. "Unik" Abdela Kechichego, "Ukryte" Michaela Hanekego – pokazujące kipiące wściekłością francuskie przedmieścia – robiły szczególne wrażenie, gdy pamiętało się obrazki francuskiej stolicy podpalonej przez ludzi przesuniętych na margines.


("Ukryte")

Niedawno oglądałem na You Tubie jednominutówkę braci Lumiere z 1895 roku o wszystko mówiącym tytule "Wjazd pociągu na stację w Ciotat". Nie miejcie mnie za zboczeńca – z poczucia zawodowego obowiązku sprawdzałem pewne techniczne fakty. Pociąg wjeżdża, ludzie wsiadają. Twarze są zamazane, sylwetki rozedrgane. Dla wielu ówczesnych widzów był to pierwszy "ruchomy obraz" w życiu, krzyczeli więc i wybiegali z kina, gdy pociąg zbliżał się niebezpiecznie do ekranu. W komentarzach pod filmem, ktoś z pedagogiczną żyłką przypomina rok produkcji. "LUDZIE – wzburza się na to niejaki ‘zomzii5’, że aż mu się capslock włącza - JAKI 1886 JAKI 1896 ONI WTEDY POCIĄGOW NAWET NIE MIELI WIEC CO DOPIERO FILMY NAGRYWAC. TEN O ILE DOBRZE PAMIETAM JEST Z 1968" (pisownia oczywiście oryginalna). 1968 byłby rzeczywiście dobrym rokiem na początek wielkiej przygody kina – powstało wtedy np. "Dziecko Rosemary" Polańskiego. Z dźwiękiem, w kolorze i z przystrzyżoną na chłopczycę Mią Farrow w roli głównej. I serio – ciągle daje się toto oglądać.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones