Relacja

CANNES 2014: Rok smoka

autor: /
https://www.filmweb.pl/article/CANNES+2014%3A+Rok+smoka-104984
Kolejny dzień festiwalu przyniósł rozczarowanie w postaci nowego filmu Atoma Egoyana, "The Captive", oraz świetny sequel animacji DreamWorks - "Jak wytresować smoka 2". 



Władcy ognia ("Jak wytresować smoka 2", reż. Dean DeBlois)

DreamWorks wciąż wie, jak wytresować smoka. Pierwsza część cyklu pozwoliła studiu odwrócić wiatr po latach odcinania kuponów od "Shreka" i mylenia autotematyzmu z narcyzmem. Miała świetnie napisanych i animowanych bohaterów, zrealizowane z biglem sceny akcji, niegłupie przesłanie i humor, który nie bazował na przetrawionych gagach. Druga – co raczej nie zaskakuje - jest jeszcze lepsza. 

Więcej, szybciej, mocniej! Hollywoodzka reguła dobrego sequela wciąż obowiązuje. Akcja ponownie rozpoczyna się w osadzie wikingów Burk, tym razem jednak stawka jest wyższa.  Żyjąca w symbiozie z udomowionymi smokami społeczność staje w obliczu nowego zagrożenia – pałający żądzą zemsty zarówno na ludziach, jak i na skrzydlatej rasie Drago Bludvist szykuje się do podboju wioski i okolicznych terenów, na horyzoncie pojawia się też nieprzenikniony, zamaskowany Smoczy Jeździec. Bohaterowie - nastoletni następca tronu Czkawka i jego smok Szczerbatek znów ruszą na ratunek swojemu ludowi, ale będą też stroną w nieco bardziej kameralnych konfliktach. Ten pierwszy odzyska dawno zaginioną rodzicielkę. Ten drugi wyznaczy sobie nowe miejsce w hierarchii smoczej społeczności – większej niż kiedykolwiek i reprezentowanej przez gatunki, o jakich wam się nie śniło. 



Tempo, z jakim reżyser Dean DeBlois rozwija kolejne wątki, jest imponujące. Jego film jest przede wszystkim wspaniale udramatyzowany: począwszy od wprowadzenia w postaci smoczego wyścigu, przez wyciszone sceny z bohaterem odbudowującym więź z matką, na rozbuchanej sekwencji batalistycznej skończywszy, reżyser doskonale odmierza natężenie kolejnych atrakcji. Wie, kiedy przyspieszyć i zepchnąć widza na krawędź fotela, a kiedy dać mu chwilę na załpanie oddechu i zachwytu nad cyfrowym krajobrazem. Do tego w inteligentny sposób ogrywa dylematy i traumy dorastających bohaterów. Jeśli pierwszy film opowiadał o budowaniu wiary w siebie poprzez bunt, to w drugiej odsłonie rebeliancka natura musi spleść się w umyśle idealnego władcy z poczuciem odpowiedzialności i gotowością do poświęcenia. 

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ.  


Uprowadzona ("The Captive", reż. Atom Egoyan)



Z cyklu "Bajki o żelaznym wilku": oto pedofil z nienagannie przystrzyżonym wąsikiem (Kevin Durand) porywa córkę małżeństwa z miasteczka w kanadyjskiej prowincji Ontario (Ryan Reynolds, Mireille Enos). Trzyma ją w ukryciu przez osiem lat, ucząc gry na pianinie i racząc muzyką klasyczną. Śledztwo, które raz po raz wraca do punktu wyjścia, prowadzi nietuzinkowy duet: Ona (Rosario Dawson) jest tryskającą seksapilem śledczą i łapie pedofilów, wysyłając im własne zdjęcia po obróbce w photoshopie. On (Scott Speedman) to twardy glina z miękkim sercem, dźwigający bagaż bolesnej przeszłości. W międzyczasie egzaltowany porywacz tresuje swoją nastoletnią ofiarę na naganiaczkę kolejnych dzieciaków i dopuszcza się wyrafinowanych psychicznych tortur na jej matce, wysyłając jej zęby i trofea łyżwiarstwa figurowego. Potem jest też konspira, bal u ambsadadora, pościg i strzelanina na zaśnieżonych ulicach. Cóż, za dużo tego "dobra".

Michał Oleszczyk śmieje się, że całość wygląda jak żer na niestrawionych resztkach świetnego skądinąd "Labiryntu" Denisa Villeneuve'a. Jest w tym sporo prawdy – w zasadzie wszystko wygląda tu jak gorsza wersja rzeczonego filmu (a przy okazji – ułomna wariacja na temat "Słodkiego jutra", bodaj najlepszego obrazu Egoyana). Ryan Reynolds ma zarost ze stali, lecz brakuje mu charyzmy Hugh Jackmana. Speedman jest zapuszczony i ma przetłuszczone włosy, ale do neurotycznego Jake’a Gyllenhaala mu daleko. Zdjęcia Paula Sarossy’ego są stylistycznie nijakie, nie budują niepokojącej, oblepiającej widza aury, o którą w "Labiryncie" zadbał genialny operator Roger Deakins. Czarę goryczy przelewa czarny charakter – wąsaty, rozmiłowany w operowych ariach i paradujący w kaszmirowym blezerku pedofil to już postać nawet nie z innego filmu, ale z innego świata. Mówi się tam z niemieckim akcentem, a każdy akt niegodziwości puentuje obłąkańczym śmiechem. I tylko tych asów brakuje w aktorskiej talii Kevina Duranda



Obsadowe pomyłki nie są tak bolesne jak zaskakująca w kontekście poprzednich filmów Egoyana, narracyjna indolencja. Film jest inspirowany faktami, przy czym akcent przypada tu na słowo "inspiracja". Mnożące się dziury logiczne, niewytłumaczalne zachowania bohaterów, cudowne zbiegi okoliczności – zabierzcie butapren, trzymanie ręki na czole przez cały seans to jednak spory wysiłek. Oczywiście, nie trzeba dodawać, że całkowicie rozwadnia to istotny i zasługujący na lepsze kino, temat.  

Całą recenzję Michała Walkiewicza przeczytacie TUTAJ